Pan Tealight i Pan Kurz, Pan Sadza i Pan Popiół…

„Prawie nierozpoznawalni.

Prawie.

Prawie tacy sami…

… ino jak potrzesz, to się wydaje który jest który. Albo jak wiatr zawieje, albo jak, no wiecie, ktoś coś, puff… i przyjeżdża straż pożarna. Nadzwyczaj niesamowici ludzie! Zaprawdę wielcy!!! No ale do sedna sprawy. Otóż przybyli, jeden szarawy, jeden całkowicie kłaczysty, a ten trzeci jakiś taki ni czarny ni biały, jakby się rozmywał w konturach. każdy z melonikiem, laseczką, w surdutach z wyłogami, lampasami i lakierkami na wiekich stopach, które to o dziwo błyszczały się jak psu…

Ekhm, może nie kończmy tej myśli.

Nie żaby brudzili, czy coś.

Serio nic.

Siedli przy stole, pili herbatę z filiżanek, których Pan Tealight, mógłby przysiąci, nigdy nie widział… takich bielusieńkich z czarnymi gwiazdeczkami dookoła rąbka, srebrnymi łyżeczkami, pasującymi talerzykami. Do tego były ciasteczka, w połowie czarne w połowie waflowe i jeszcze jakieś coś na kształt masy czy bitego musu 0 bardzo bitego, jak nic ktoś powinien wezwać jakieś służby, ale wiecie, zbyt byli zadziwieni, A może nie tyle zadziwieni, co przygotowali się na jakiś tam pokaz, eksperyment, wydarzenie czy nawet rąbane show? Performanc chociaż?

Trójkącik?

No serio, cokolwiek?

… więc czekali.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Codzienność.

Oj napój, po prostu ideał dla mnie, produkują tu, ale co… ino w zoologu sprzedają, a ja nienawidzę ZOO. Nie wiem, po prostu. Zresztą na podróż mnie nie stać… rozumiem, że pandy i tak dalej, ale wciąż… nie. Jak to jest, że produkty stąd nie są dostępne dla nas, maluczkich? Wiadomo, tam to egzotyka, na kontynencie, wiecie, ale jednak, czyż nie jest to jakiś tam okrutny żart?

Niesprawiedliwość?

Nie myślmy o tym, świat nie ma w sobie nic ze sprawiedliwości, pomyślmy za to o polach wczesnym latem. Polach…

Pola… maki i koniczyny.

I taka ciesząca niebecność rąbanej kukurydzy. I pszczoły i jeszcze cebula kwitnąca… na stoiskach i pyry i truskawki w morderczych cenach. I jedno i drugie możecie sobie sami wykopać, zerwać i tym podobne. Ale najbardziej te koniczynowe pola. Onej malutkiej, polnej koniczyny, wiecie, o kremowych kwiatuszkach i malutkich listkach. Pewno, że przetworzona, ale jeszcze na tyle pierwotna, że aż tak nie razi.

Wkracza człek w nią i słyszy tylko bzyczenie.

Przy każdym z pól stoją takie przenośne ule. Sztuczne to wszystko, ale jednak, przynajmniej są pszczoły. Nie żeby nie wiadomo ile, ale są. I słychać je. I jest to takie czadowo normalne i pachnie z jednej strony pięknie i miodowo, ale też i dziwnie, nazbyt mocno, nazbyt intensywnie, jakoś tak nazbyt…

Ale wciąż.

Pole.

Niby coś całkiem normalnego, niby coś całkiem zwyczajnego, ale jednak… jakoś w to nie wierzę. Tak, wygląda dość normalnie, ale czy jest? A może człek już tak się zblazował, że naprawdę w nic nie wierzy. Iż nawet jeśli nastąpił wielki przewrót i udało mu się wylądować na względnie zdrowym polu, to jakoś tego nie czuje?

Jakoś?

Pewnie zauważyliście, że u nas pola zwykle są gołe… znaczy ino zboże, jeden gatunek na nich. Nawet jeśli chodzi o te kwiatowe, to wciąż tak jakoś goło i jednolicie. Poza onymi koniczynkowymi. Tutaj nawet trawy…

O co chodzi?

Nie wiem, ale idziemy do następnego pola.

Dobra, dojechać.

Spokojnie!!! Przecież nie gram w najnowsze Pokemony z Hagridem w tle… nie lezę szukając kolejengo testrala… ja tylko po maki i bławatki. I dziwnie czasem trafia się plamka jednych lub drugich… Dziwne to, na pewno nieprzypadkowe. Oczywiście, że ludzie wysiali w niektórych miejscach one linie kwietne, ale… ale to wszystko zdaje się być takie dziwne. Takie wybrakowane. Takie nieprawdziwe!!! Naprawdę. Bo przecież co, jak? Skąd nasiona, czy dobre dla Wyspy, czy odpowiednie?

Podobno UK też ponownie wprowadza dobre i znajome dla ekosystemu roślinki, ale… ludzie się plują, że trawa niewykoszona! Ha ha ha!!! Tak to jest. Trawa nisko, ale łąki do zdjęć na Instagrama muszą być, co nie?

Dobra… pole.

Stoję sobie w makach, oczywiście w długich gaciach, bo przecież wiadomo, że robale, za mną, co dziwne, jakieś znajome, jadalne ziele, przede mną wielka chata, pomiędzy nami maki. Nie, raczej nie te zwyczajne, normalne, znajome. To te troszkę większe, ale jeszcze nie te gigantyczne. Nie te ogrodowe. Czerwone, czasem kriwste, czasem burgundowe aż, a czasem, nawet różowe. Nie wszystkie mają one czarniawe środeczki, niektóre są tylko i wyłącznie jednobawne, a inne znowu wyglądają jak róże.

I czuję się jak lew.

I spać mi się chce.

I słonko wypala mi dziury w mózgu, ale jakoś tak, jakoś tak bardzo mocno wiem, że muszę je złapać. Bo co, jak to ostatni raz? Bo co jeśli się zdarzy, że to już ostatni raz? I co jak już nie będzie? Bo to wszystko dookoła wydaje się być tak mega sztuczne. Tak bardzo nieprawdopodobne.

Tak bardzo porąbane.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.