Pan Tealight i Dziki Grajek…

„O rany jak skurczybyk fałszował!!!

No nie macie pojęcia.

To już nawet nie chodziło o to, że uszy odpadały, bo to ino lekko, temu co uszu mu ubyło, ściszało muzę, a on walił mocno i silnie, nagłośnienie pewno i jakieś miał… tu chodzi o to, że z dziur po uszach wydzielała się dziwna maź i tworzyła nowe wszechświaty, planety, orbity, siły, mieszała w znanej fizyce i chemii…

Jego rzępolenie było na pewno boskim tworem.

W znaczeniu dosłownym, że nie dla ludzi, nie dla maluczkich, nie dla tych, co niedopłacili w galerii genowej, tudzież, wiecie, nie zarobili łażąc już, tudzież bąkając się pełzająco na tej ziemi. Jakoś tak. Innego wytłumaczenia nie było. Tylko one jerychońskie trąby, anielskie chóry i takie tam. Bo przecież był Dzikim Grajkiem. Onym stworzeniem, która nie pragnęło poklasku i kwiatów pod stopy rzucanych, prezentów wybijających oko – podobno przypadkowo, kamieni szlachetnych, takich tam…

Nie chciał nawet fanów.

Zresztą, zapatrzony i zaopatrzony w one swoje skrzypeczki i trąbeczkę i jeszcze te dzwoneczki, które przymocowane miał do wysoko wiązanych butów… on jakoś chyba grał tylko i wyłącznie dla siebie. A jednak, wszyscy go słyszeli, więc jak to było? Dlaczego nie mógł ciszej, na odludnej planecie, gdzie atmosfery nie ma, dźwięki giną, się gubią, nie wybrzmiewają, a wtapiają się we wszechświat…

No widać nie mógł.

A Wiedźma Wrona Pożarta nie mogła spać!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

A w stolicy muzyka!

Wiecie, tutaj przecież jest jak wszędzie indziej, co nie? Chyba? Nie wiem, czy jeszcze wiem jak to jest w tym wielkim świecie. Podobno szaleją na punkcie selera? A dokładniej soku z selera. Hmmm, okay. Znaczy co, nie można zjeść tego selera? Nie wiem. Ludzie czasem są tacy zabawni. Ale co tam… ceny skaczą… hmmm, u nas to zawsze jest drogo. Kilo ziemniaków za 30 koron. No nie wiem. Ale z drugiej strony one tak jakoś… inaczej smakują, bardziej prawdziwie, lekko słono, morsko nawet.

Ale w stolicy muzyka…

Sezon raczej już się zaczął, ciepło się zrobiło, ludzie się pojawili w ogromnych ilościach… takie to jak zwykle zaskakujące. Pojawiły się ogródki przy knajpkach, tak naprawdę, to się nie oszukujmy, jest ich kilka w Rønne i tyle. W Hasle może i Svaneke też, ale cała reszta, hmmm, w Gudhjem to wiecie, mamy, zaraz, mamy 2 knajpki? I to takie otwierające się później?

Chyba 2… no i jakieś kilka sklepów, które się otwierają już, lub zaraz.

Zaraz!

Przecież jesteśmy w naszym, wyspowym, wielkim mieście.

No serio. Hihihi!!! Naprawdę jest to wielkie miasto. No dobra, może nie takie, jakie znacie, ale jednak na naszą rozmiarówkę spore. Bardzo. Spore. Obecnie wybudzone. Obecnie całkiem inne… może i głośne nadto jak na mój gust, ale przecież tak to już jest. Sezon przychodzi, są ludzie, bawią się, a reszta ma to przeżyć.

Zresztą, kto tam mieszka w mieście?

Tak naprawdę?

Hmmm…

Dobra, no to świat jest ciepły, rozsłoneczniony i tak dalej.

Woda wciąż zimna, ale za to piękna, czysta, w onych zajebistych kolorach, które zdają się przytrafiać wyłącznie na jakichś Hawajach. I to puste plaże. Czasem ino jakiś miejscowy, odważny. Czasem człek widzi, jak ktoś płynie, ale zwykle…

Ludzie siedzą w cieple i się cieplują.

No i tyle.

Taki świat.

Taka Wyspa. Przechodząca z wiosny w lato. Taka niesamowita, miejsami przekwitająca, miejscami już owocująca. Otwierająca się. Może nie tyle wybudzająca się, ale raczej już myjąca zęby i oczy. Prawie ubrana. Nawet może i większość makijażu zrobiła. Może i jeszcze dobrała sobie ciuszki?

Może?

Prawda jest taka, że każdy rok tutaj jest inny. Przez ostatnie dwa lata było wciąż gorąco. Nie można było wytrzymać, ale w tym roku jakoś tak zrobiło się gorąco w dzień, wrząco nawet, ale jeśli chodzi o wieczory, pojawia się zimny wiatr i można oddychać. Naprawdę. Można zwyczajnie, po ludzku oddychać.

I jakoś tak…

Żyć.

Bo co jak co, ale ja i ukrop nie trzymamy się razem dobrze. Naprawdę. Kompletnie się dobrze nie trzymamy. Ale w końcu jest ono ocieplenie klimatu, kolejne w wielkiej żywotności naszej planety i tyle. Co zrobić? Nie mam nawet mikrofalówki, czy suszarki na pranie, czy też, wiecie, no tego wszystkiego, co mają inni.

I torebki od Gucci czy innego Szanela.

I nie latam, więc sami sobie policzcie mój karbon footprint.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.