Pan Tealight i Ochłap…

„Wisiał na brzozie.

Dziwnie połyskliwy w tej mgle, która okutała Wyspę niczym najgrubszy, najmiękciejszy szal. Ale przecież tam był, prosto z nieba opadł i wiecie, zrobił to, co anioły robią. Myślą i mową, zaniedbaniem, ale nie uczynkiem.

A ona, ona powiedziała nie. Że nie chce dziecka, starca. Nie chce być naczyniem, nawet onym najświętszym.

Nie…

Ochłap.

Tak, okazało się, że jak ktoś odmawia aniołom, to jak najbardziej nie uchodzi im to płazem, skorpionem, ssakiem, rybakiem czy gadem. Nie. Po prostu rozpukują się od razu na 666 kawałków i tyle. Większość z nich znika, a raczej wszystkie powinny, bo przecieź ile można mieć tych relikwii… ale wiecie, on śmiał przybyć tutaj, zwrócić się do najmłodszej z Wiedźm z Pieca i jej zaproponować…

To,

Poczęcie niepokalane.

No a ona, jak to ona, taka wiecie prześliczna, krąglutka, prześliczna dzioucha z burzą czarniawych loków, parsknęła, a potem aż nabyt grzecznie powiedziała: nie. Potem dodała „dziękuje”, ale wiecie. Tym swoim tonem, więc… on się zatchnął. Jakby nagle ktoś mu skarpetę z tygodnia biegania, poliestrową, pod nos podstawił. Sztywnawą… i puuuk. I już go nie było. Ona mgła krwi, cząsteczki wchłaniane przez trawę, krwawa pogoda… a potem on. Ochłap.

… więc Pan Tealight właśnie grilla wyciągnął, a Mikołaje starają się ściągnąć darmowe mięcho w brzozy. Jakby ktoś coś, to jako niebiańskie żarcie, na pewno będzie nieskończone, więc przynieście sos i jakąś sałatkę!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Zimno, ciepło, ciepło, zimno…

Nosz kurcze, nie wiem. Serio. Ten zimny wiatr prący ku morzu jest tak bardzo przenkający, że człek nie dość, że czuje się goły na ciele, to jeszcze i na duszy, i gotowy jest wyznać wszelakie grzechy, nawet jeśli ich nie popełnił, to się przyzna, bo wie, że tak lepiej, niż coby coś przemilczeć, czy inaczej…

Naprawdę lepiej.

Lżej, wiecie, będzie jak już się człek wygada, chociaż wiatrom. Bo studniom to nie, taki złoty jeden źle na tym wyszedł, ale i w innej wersji, to kurcze wiatry to poniosły w trzciny, więc może wyszeptać smutki w korę drzewa, tą, którą wykłada człek swoją nowo utworzoną grządkę z ziołami, które to może nie zamarzną w nocy…

Bo zimno, wiecie…

… grad padał.

Obudzienie się majowym porankiem i spojrzenie ponad białymi dachami na morze jest zaskakujące. Najpierw człek myśli, ze to wiecie, no ten tam, no deszcz czy coś odbija niebo, albo coś w ten deseń, ale przecież to nie to. Nie… to śnieg, a raczej jakieś takie lekko gradowe kuleczki, drobniutkie.

Ale jednak…

Zimno.

Podobno w Niemczech i śniegi i przymrozki?

Ech, miły ten maj, ale majóweczka to chyba jakoś nie była nazbytnio ciepła, co? Nie wiem, my nie mamy takich udogodnień. Ale, co tam. W końcu Duńczycy to lud pracowniczy i ogólnie mówiąc pożądający każdej chwili, by ino tworzyć, pracować, by wciąż pozostawać w ruchu, nie zatrzymywać się i tak dalej. I serio, wciąż czasem tak myślę. A raczej to chyba ten typ, co wiecie, odchodzi w niepamięć.

Protestancki w zawieszeniach?

Może?

No ale, dziś nadal pogoda.

W ogródku szpaki się błyszczą.

Skurczybyki.

Jakby ktoś obrał pawia i zlepił z tego garść innych ptaków? No kto to widział takowe okrucieństwa, no? Ech… na obgryzionym przez kosiarkę trawniku żrą sobie, a raczej wydłubują żarcie z widocznej mniej lub bardziej ziemi. Skurczybyki. A jakie robale czasem wyciągną, jak się one im dyndają, jak wiją, a one ino sluuuurp i już po takowym robaku. A tłuściutki był.

Taki dziwnie czysty.

Albo zbierają takie kawałeczki kory, uszczuplając moją piękną, jebanie nową grządkę oczywiście, nie pytając się o pozwoleństwo czy coś w ten deseń. I potem fruuu i spierniczają, do gniazda pewnie. No wiecie, budowa i wysiadywanie w toku. Razem cuzamen do kupy! Czasem się nie da inaczej, remoncik nawet z jajkiem jakoś musi być. I tyle. Żona kazała, więc co mam robić, no kradnę no…

Ale…

Robaczki najważniejsze.

Problem w tym, że kurcze jak tak ptak dziobem w dół, to wiecie, nie widzi nic, nie słyszy nic poza onymi robaczkami i tak dalej. Ale inni czuwają i nagle… nagle rozlega się dziwny dźwięk przejmujący w promieniach słońca, które nagle wylazło zza chmur dziwnie burzowych i porobiło czarowną aurę. I nagle ptaszydeł podnosi się, robak mu się wyślizguje, ciekawe, czy wiecie, wrócił od razu do świata własnego? Znaczy ten robak, nie ptak, bo ptak to się nastroszył, wygląda jak takowy wycieruch do kibelka, znaczy no tej no, armatury sralno-sikalnej, rozgląda się, a potem…

Fryyyyy…

I tyle z ornitologii.

I ino te zielenie zostały i kwitnące jabłonie i czereśnie. I rzepaki, którym wyraźnie za zimno i niemrawe takie, gdzieś w tle łyskają pozłotą.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.