„Ale kurde on naprawdę cuchnął!
Tak wiecie… uniemożliwiając każdy kontakt, nawet ten przypadkowy czy też silnie niechętny, tudzież całkowicie pokręcony. A bardzo onego kontaktu pragnął. Wprost usilnie do niego dążył i wszelako zabiegał.
Ale nic z tego.
Śmierdział i tyle.
Aż oczy szczypały, skóra złaziła z twarzy, czy innej tam odkrytej, mocno nastroszonej strony i łzawił nos. Naprawdę lzawił. Wszelakie komórki węchowe łkały uznając ów bukiet za aż nadto uwierający, aczkolwiek na pewno doceniały starania i takie szalone rozwarstwienie w drugiej fazie, bo wiecie… bukiet to on miał. Wszelkie nuty były obecne. I serce i ziemia i duch i głowa.
Wszelkie!!!
Ale wymieszanie i intensywność pozostawały wiele do nieżyczenia sobie
A jednak… głupio było tak go wiecie, odstawić. No na jakiś dalszy tor, najlepiej na inną półkulę, planetę, wszechświat inny. Przecież to był seryjnie bardzo uprzejmy, wykształcony i robotny osobnik. No taki do rany przyłóż, ale potem od razu gangrena, amputacje i wiecie, wszelkie tam zło.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Obiecałam sobie jeden spacer i się udało!
Jesienią wybraliśmy się na spacer ścieżką mocno widokową, raczej niezbyt łatwą, gdy człek jak ja chce wleźć wszędzie i wdrapać się na skały i tak dalej… czyli Randkløve. Ona wybrzeżowa ścieżka, która, jeśliście odważni, lub desperaci, gdy człek poczyta o tych kleszczach… może być doprawdy wymęczająca przyjemnie, albo łatwiejsza, gdy idziecie tylko ścieżką. Mijając one pojedyncze gospodarstwa, puste, dziwnie nie z tego świata, domki, jedną willę w pierun!
Rany, jaki oni tam mają metraż ogrodowy!!!
Jesienią było tam pięknie, więc chciałam zobaczyć to i wiosną, gdy u nas one wszelkie owocowe drzewa kwitną. Bo co jak co, ale u nas onych samosiejek w większości, to jest cała masa. A już przy tym białym domku na skale… samotnym, wystającym w gląb morskości… ech, marzenie, ale i dziwny strach. Czy mogłabym tam zamieszkać? Raczej nie. Oj, na pewno nie, posrałabym się ze strachu. Ja tam potrzebuję więcej skały i wiecie, ziemi pod nogami.
Ale już kawałek dalej.
Szczególnie w onej sławetnej, drewnianej willi… ten ogród. Te drzewa tam. Jeszcze bym dosadziła, poszła w zioła i byłby raj!!!
Ale idżmy.
Bo o to chodzi. Zimno, wiatr pizga, ale tu w dole, miejscmi całkiem osłonięci drzewami, wcale tego nie czujemy. Na dodatek jeszcze te kwiaty, pierwiosnki, one cuda i wianki. tTe żółte, dzikie, niesamowite tulipany. Takie inne, takie diwnie niegrzeczne, niczym dezerterzy obecnej ery. Odwalający siarę i nie dbający o kształty pożądane i wymagane. Ech te ich łebki, takie smocze lub alienowe…
Wyłażące z brzucha serio dałyby radę jako ósmy pasażer sławetnego statku!!!
Serio!!!
W tym spacerze, majówkowym, niesamowitym, muskani mięciutkimi, świeżymi liśćmi… wiemy, że najgorszy będzie powrót, bo z racji, że zjechało się setki onych motorów, to spacer wzdłuż szosy jest koszmarem. Prawdziwym. Im jakoś nie każą bulić za smrodzenie, ale my wszyscy mamy mieć elektryczne auta? Serio? Kogo na to stać? Bo jakoś nie widzę. Ludzi nie stać, na odmalowanie domów, a co dopiero to…
Palące słońce, zimny wiatr… dziwna ta majówka.
Bardzo.
Pigułki sowie.
No więc… może niewielu wie, ale po pierwsze mieliśmy remont portu głównego i dzięki temu port jest większy i powstała nowa plaża… ale poza tym oczywiście ma nastąpić ten tam wszelaki rozwój gospodarczy i taki tam. No wiecie… jak zwykle wyborza kiełbasa. Bo co innego. Port jest i tyle. Hałas był…
… i będzie.
Ale.
Niewielu możliwe, iż wie, że u nas jest giga problem z prochami. Znaczy nie z tymi do prania czy coś, ale onymi twardymi i wszelako problematycznymi. podobno w szkołach całkiem nieźle sobie prochy dają radę i człek se myśli, że jak nic na piątkach jadą, czy co i na uniwerek się dostaną. Moc z nimi!!! Ale bez śmiechawy jest tak, że dzieciaki biorą i to sporo, i to na dodatek w wieku bardzo młodym. Tak szczerze to im się nie dziwię, bo z tym światem i życiem nie daje się wytrzymać na trzeźwo, a ile można pić. Od picia tyle się sika!! Ech! A to problematyczne.
Po prochach to nie wiem…
Może nie?
Ostatnim modnym wyspowym gadżetem są tabletki w kształcie sowy. I tutaj mam dość niepełne informacje poza onym sowim kształtem przed którym policja ostrzega w mediach wszelakich, a że ja medii unikam, to wiecie, wiem ino to. Jednakowoż reszta też niewiele wie, więc coś mi się zdaje, że albo nowa droga przemytnicza dzięki większej portowości się otwarła, albo robią u nas. Taki wyspowy Breaking Bad.
A co?
My gorsi?
Pomyślcie sami.
Te zagubione gårdy w onych zielonych polach, owietrzonych. Ta pustka, one domy stojące przez onad pół roku bezludziowe takie. Tęskniące. Może i one mury same zajmują się produkcją by ludzi ku sobie nakłonić? Albo wiecie, no ludzie… coby sobie dorobić, bo kasy mało, a wszystko drogie.
Nie ma się co oszukiwać.
Tak naprawdę takie odosobnione miejsca aż się proszą o jakąś bimbrownię, czy coś w prochowy deseń. Sorry, się nie znam. Bimber na pyrach czy landrynkach może i bym nastawiła, ale coś większego. Ziela mogę poszukać, grzybków, ale odpowiedzialności za to, co by po nich było i czy nie byłby to taki, wiecie, jednorazowy i naprawdę niepowtaralny eksperyment, nie biorę.
Żrecie, to sami se latajcie!!!