„Ona Wdowa od Pieniążka.
Od Wdowiego centa, czy też tutaj korony…
No ale, wiecie, ONA WDOWA, znaczy się w świecie konkretnej mitologii osobniczka mocno prawdziwa i opisowa, wzbudzająca poczucie wstydu straszliwego i degrengolady moralnej… nawet w tych prawdziwie najświętszych. Ale dlaczego? Bo rzuciła ten swój wdowi grosz? Ale przecież cóż mogła za niego kupić, no i przecież jest tyle celów charytatywnych… okay, oczywiście, że to rąbany symbolizm z Łukasza, ale jednak… Biblia to księga wielka i znana, choć mało co kto ją czyta naprawdę. Większość słucha i przepuszcza przez kość sitową. Ale, historia o daniu wszystkiego i daniu tego, co ino komuś zbywa. Że znaczy jak?
Masz dać wszystko?
Hmmm… jakby co, to Wdowie się odwróciło i po tym jak się stała sławna, postanowiła, że teraz to ona będzie wszystko innym zabierać. Bo ma dość swej cholernej biedy i tych bogatych, co się po tym cyrku na nią wściekli, że za tego jej obryzionego, chudego pieniążka się im oberwało… Wiecie, wyszli na dziwaków. Co to nie wiedzą ile dać i ile wystarczy.
No i…
Założyła kościół.
Tak, Wielki i Władający Monetą Kościół Wdowy od Pieniążka istnieje na Wyspie od dawna. Podobno bardzo przyciąga bogatych wiernych, bo zawsze dostają tam opiernicz i jakoś to im odpowiada. Oczyszcza ich podobno lepiej niż bolesna maseczka pillingująca, wiecie, ta czarna taka. I tak… Seryjnie za to płacą. Dużo, ale nie wszystko, bo Wdowa nie jest głupia… wie, że coś im zostać musi.
Wiedźma Wrona Pożarta jednak tak i na nauki do Wdowy choć poszła, to nic z nich nie wyniosła. Ciamajda!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Miasteczko Surrender” – … w końcu. W końcu powieść, która ma słowa i ma ich wiele. W końcu coś, co nie jest stworzone z prostych, krótkich zdań. W końcu zdania złożone, w końcu osobowosci, w końcu…
Książka.
Oto ci jest opowieść, której nie polecam, i to szczerze, onym kompletnie wcielonym wielbicielom i wiernym wyznawcom seriali w typie CSI. Naprawdę. Bo to rozpierdziela system. A raczej, szczerze pisze o tym co i jak jest dzięki parze atypowych bohaterów, z przeszłością, urzędujących w starym samolocie na nawiedzonej farmie z ciotką, panterą i małym pieseczkiem.
No, panterą. Albo dużym psem. Wiecie, jak kto woli. Ale, mniejsza. Nagłe fala morderstw sprawia, że siły policyjne zwracają się do nich, renegatów, znanych i utalentowanych, ale jednak niechcianych umysłów, o pomoc. Bo przecież. Ktoś to poskładać do kupy musi. Problem w tym, że kupa wielka jest i będzie, na dodatek nastolatek się im przypałęta, wątek lekkko sercowy no i…
Nie no, to trzeba przeczytać. A jest co i ile. Z opisami, legendami, z historią stworzoną od początku do końca. Bez niedoróbek, chociaż… chociaż jak ktoś potrafi dodać 2 do 2 to wiecie, od razu wam wyjdzie kto co i dlaczego, ale jeśli zaczniecie googlać pewne fakty, to, ech, możecie trafić na naprawdę brudne sprawki USA i życzliwie odradzam nadmierne googlanie. Naprawdę. Do dziś jakoś nie mogę w to wszystko uwierzyć.
A może nie chcę?
Bo ten świat jest okropny.
Ale książka zajebista i bardzo dobrze napisana. Dla tych, co potrafią wciąż się wczytać i naprawdę docenić każde słowo.
Dobra.
I jedzonko!!!
Tak, nie mogę sobie pozwolić na to by czytać/kupować tyle ile bym chciała. Muszę wybierać. Muszę się ograniczać, łezkę często uronić… no nie da się inaczej. Szczególnie jak człek wpadł z nowu w ten szał czytania nowego. No nie da się inaczej, czasem tak się chce ino nowego, a czasem wraca się do starego i bardzo marzy mi się „Wiedźmin” w twardej oprawie. Ale mnie nie stać… no jednakowoż, oto moje nowe jedzonko. Pachnie obłędnie. I boję się ich dotknąć, bo jak zacznę…
To jak się powstrzymam?
A ma starczyć na długo.
Chyba każdy kraj ma coś takiego, nie wiem, bociany, inne ptaki, kwiatki… w Danii to będą pyry. Tak, pierwsze pyry, a dokładniej pierwsza torebka sprzedana za bajońską sumkę wyznacza nadejście w Danii wiosny prawdziwej. Tym razem, jak się okazuje, wcale nie jesteśmy w takim wiecie, ogonie. Pewno przez te upały, choć na pewno nie dzięki nawodnieniu… ale jednak.
Pyry nadchodzą!!! YAY?!
No wiecie, przecież co jak co, ale takowy ziemniak, kartofel, bulwa, czy jak tam go zwać, to naprawdę cud prawdziwy. Podobnie jak świnia, ale… jak się okazuje zwierzęciem Danii jest wiewiórka? Ekhm, że co? Serio? Wiewiórka? Tosz ja może raz wiewiórkę w tym kraju widziałam!!! No weźcie!!! Rowerzysta, to by bardziej pasowało, szczególnie taki wkurwiony, z Kopenhagi, co to wiecie, świadomy jest ponad daszek swej cudowności dla świata, ma słuchawki w uszach, telefon w łapach i przejżdża cię, a potem zmusza byś mu z własnych flaków pedałki obczyścił, bo przecież on jest rowerzystą… no tak, zaczyna się…
Ale miało być warzywnie.
Problem w tym, że wciąż się zbacza z tematu, jak kurna wiosna dobija do ponad 20 C stopni i jeszcze na dodatek mrówki wracają. Ech!!! Wiecie, sezon za progiem i w człowieka strach jakiś wparowuje. Auta się mnożą na drogach, niby nie po raz pierwszy będzie przez to przechodził, ale przecież już wie jak to jest, jak bywa, a teraz się dowiaduje, że na Folkemodet będzie JESZCZE więcej menesków… to po prostu…
Ech…
Pyry.
Ziemniak drogi i znajomy wschodzi sobie dzielnie, walcząc z suszą i spoko wodza będzie w maju. Nie mogę się doczekać, bo tak serio to jedyne ziemniaki, które warto jeść i można jeść. W końcu coś stąd, w końcu coś warzywnego, coś, co napcha człeka, ale jednocześnie wciąż jest jego częścią.
Pewno, że czegoś tam dosypali, ale…
… widzicie, jedzenie rzeczy, które wyrosly tutaj, jest jak spożywanie Wyspy. Najświętsza z komunii!!! Misterium!!!
To jak mieszanka ziemi pachnacej, pełnej minerałów, lekko promieniującej, no ale… z morskimi aromatami i cudami wszelkich tajemnic… po prostu czuć w nich oną niesamowitą pierwotność. Piękną, prawdziwą, pozwalającą człowiekowi wciąż się oszukiwać, że będzie dobrze. A przynajmniej będzie tak do jego zgonu, bo potem, to niech się ci, co się płodzą martwią, bo jakoś nie widzę, by się martwili.
Jeszcze raz ktoś weźmie stertę reklamówek w sklepie, gdy ja wyciągam moje torby bawełniane i lniane, które mam od nastu lat… do zacznę gryźć. Gryźć się w myślach, bo ludzi się brzydzę. Jakoś no weźcie, toto maca te plastiki, pierun wie co jeszcze jest w stanie macać. Ziemniaczka pewno nie będzie chciało. No chyba, że mu dopiszą do ceny kilka zer i podadzą w Nomie. Ekhm, to zawsze.
Bo posh life się liczy.
LOL
… smutne LOL
Albo takie kalafiorki.
Kurcze, no niesamowite!!! Co jak co, ale u nas nie dostaniecie dużej masy onych cudów jadalnych, większość zasiewów robiona jest na paszę, albo tak ot po prostu, na nasionka, na ulepszenie gleby etc… to co można nabyć to ziemniaki i kalafior czy kapustka. Wczesną jesienią różne tam dyniowate. Wiecie, bo przecież takie ładne są. Nie żeby ludzie to jedli, ale wygląda ładnie…
A reszta, to żarcie z takich zagramanic, że kurna małpy na to sikały. Jeżeli jeszcze jakieś przeżyły. Nie wiem, ale świat mnie dobija na wiosnę. Za dużo światła, za mało deszczu, radosne ptaszki… a mówią, że depresanci winni się teraz lepiej poczuć. Ale kto tam rozdziela depresję pór roku czy klimatyczną od jebanie klinicznej, co nie? To jak z ziemniakiem. Idź na spacer, dotknij drzewa, zapal światło, jak będzie cieplej poczujesz się lepiej. Aaaaaa! Niespodzianka! Nie poczuję się.
Bo kolejny rowerzysta mnie przejechał, więc już nic nie poczuję…
Czy jestem zgryźliwa, czy zwyczajnie stara?
Nie wiem… chcę młodych ziemniaczków, amen! I żółtego domu!
Sponsorzy mile widziani!!!