„Wyjechała znowu.
Na chwilę, na moment, na godzin kilkanaście.
Wiecie, no wyjechała. Popłynęła. Tym razem nie tylko myślą, ale i ciałem. Nabawiła się kontuzji, zmacała trochę kamieni, w tym też i odpowiednio dojrzałych, bo wiecie, im starsze tym lepsze. Tknęła kilka duchów, tak po prostu, do tego jeszcze łobotała się na morzu, a potem…
… wróciła.
I właściwie, chyba coś się za nią przyplątało.
Coś nowego, coś jeszcze nie do końca widzialnego. Coś. No wiecie, jak w końcu zdecyduje się przedstawić, to będą wszyscy wiedzieć jakowym bytem, jeżeli już, jest jakowymś opisowym, definiowalnym, wiecie, może nawet imiennym. Człowieczym, duchowym, magicznym, pokręconym… jeśli tym ostatnim, to na pewno się wpasuje, gorzej, jeśli będzie dorosłym i poważnym.
Wiecie, typ w garniaku i tak dalej, lakierki, skarpetki długie, z taką zawieszką, mini rąbanym pasem cnoty pod kolankiem, podwiązka, wiecie, stara gwardia, żadna woda w piwnicy… albo gorzej. Wylakierowana dama co to chce tych tam wszelkich spa i innych pierdół. Rany. Przecież jak Wiedźmy z Pieca rzucą w nią ziołami i będą oczekiwać, że i dla nich ukręci kremika, to się zadymi nieźle… dlatego Pan Tealight postanowił to przeczekać i wyniósł się do Chatki Wiedźmy. Bo wiecie, ona cwana przyplątane ono coś zawlokła do Sklepiku…
No co się będzie obciążać.
I tak już tłok ma u siebie!!!
A jeszcze ostatnio… składając ofiarę z krwi, czy raczej zaraz gdy ją zlożyła, nie że w czasie składania i wszelkiej obrzędowości… no Mrówcza Armia się do niej wprowadziła i holokaust nastał i ogólnie mówiąc pogrzebów tyle musiała odprawić: a ci chcą w urnie, ciałopalenie, a tamci po nejtiwowemu, na palach, ci znowu kanibalistyczne jakieś praktyki… no nie dogodzisz!!!
I wciąż Pan Tealight wolał to!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Na skraju widzenia wybucha biel i żółcienie. Ech, te kwitnące krzaki, takie puchate, takie niesamowite. Pośród wciąż gołych gałęzi i suchych pól zdają się być takie magiczne. Tak bardzo czasami zdają się być nie na miejscu. Za późno, a może pojawiły się za wcześnie? Nie wiem, ale pachną niesamowicie. Wiecie, śliwy jak zwykle odwaliły siarę i zakwitły na jeden dzień ino, niczym rąbane sukulenty!!!
Ech…
No ale, były święta.
Sezon jeszcze nie rozpoczęty, ale świąteczny, wiosenny czas, oznacza, że od teraz będzie znów Ludziny więcej na Wyspie. Jak spoglądam na one liczby, że tych ludzi tak naprawdę było AŻ tak wiele, to łeb pęka, ale i rozumiem, dlaczego siedzieli wszędzie, byli wszędzie, a aut to było tyle, że od hałasu człek myślał, że wyspy pomylił.
Naprawdę.
Święta jak zwykle były tutaj rodzinne, spacerowe, odpoczynkowe, sprzątające i ogródkowe. Wiecie, jak się świętuje ponad tydzień – niektórzy tak mają – to trzeba sobie znaleźć jakąś robotę, co nie? Pogoda na pewno dopisała. Mieli ono słonko, co rzadko w tym okresie się zdarzało, a i niektóre sklepy nawet były otwarte.
No cuda wam powiem, cuda ogłaszają!!!
Kogo najwięcej?
Nie mam pojęcia. Właściwie wszystkich… przyznaję, że spędzałam czas na chowaniu się. Jak inni z nas. Chowamy się. Ci, któzy mieszkają tutaj właśnie dla onej pustki, natury i samotności, bardzo źle znoszą sezon. Oczywiście, że rozumieją dlaczego, co i jak, ale też nie pojmują, jak inni nie potrafią zdobyć się na oną odrobinę pomyślunku i zrozumieć ich. Ich pragnienie samotności.
A przede wszystkim to, że nie, nie pracujemy dla was!!!
Chyba że chcecie kupić obraz, proszę bardzo, ale to nie znaczy, że wolno wam nas poniżać i wykorzystywać do wszystkiego.
Jeżeli przenosisz się na Wyspę…
Cóż, w zależności od tego skąd się przenosisz, masz różne problemy. Jedni wracają po wojażach w stolycy, inni znowu umykają tutaj jak ja, spragneini samotności, no i wieci, bliżej do materiału badanego jest… a jeszcze inni zwyczajnie zostają opętani. To chyba też ja, ale wolę akurat o tej opcji zbyt wiele nie myśleć.
Czasem mi się wydaje, że ta Wyspa w końcu mnie zabije. Bo bije przecież ciągle. Poniża i krępuje, niszczy, spuszcza zarazy… a ja jak ten durny kopany psiak, kurde, co ze mną jest nie tak, że ją tak kocham?
No ale… mniejsza o mnie.
Duńczycy oczywiście szukają czegoś na wynajem.
Większość nie decyduje się na kupno, bo choć taniej, to jednak wiedzą, że długo tutaj nie wytrzymają bez pewnych udogodnień i możliwości. Oni to wiedzą. Reszta boryka się z całą masą problemów jak rejestracja amochodu, czyli wydać wiele kasy, potem dom, znowu problem pieniężny i ludzki… no i w końcu pewno język, chociaż angielski przejdzie, miejscami, przez pierwszy rok…
Potem dostajecie po dupie.
A potem, uświadamiacie sobie, że tak naprawdę nigdy was tutaj nie zaakceptują, nawet jakżeście biali jak śnieg i mówiący po duńsku. Sorry… taka prawda. Zderzycie się z fantazją roku pierwszego, dwufazowością roku kolejnego i wielkim syndromem roku trzeciego, gdy spadają klapki z oczu i tyle… jak przetrwacie, to naprawdę wielcy z was ludzie. Albo szaleni. Ja, to ta druga opcja. No jak nic opętanie!!!
… kurde…
Źle z nami, jak nic!
Ale miłość to nie jakieś normalne, wytłumaczlne uczucie.