Pan Tealight i Obraz…

„Pływał sobie ponad Wyspą, czasem tylko nurkując rogami w morzu, płócienny, a może nawet i lniany, nie do końca byli pewni… barwny bardzo, zapewne olejny… połykujący w miejscach, gdzie malarz nałożył zbyt wiele farby, gdzie zagiął ją, by zamarzyć o fakturze, by jakoś oddać…

No właśnie, ponieważ tak ciągle się unosił, to nie wiedzieli, co przedstawiał. Tak do końca. Tak naprawdę. Co w rzeczywistości było na tej wielkiej płachcie? Może cały świat, może wizja jakaś, moze wymyślone postacie, a może i przepowiednia – jeśli to ostatnie, to Wiedźma Wrona Pożarta nie była zainteresowana oglądaniem go, wcale a wcale nie była. Nie chciała wiedzieć, więc… ponieważ wszystko było możliwe, a już tu bardziej niż pewne, to jakoś tak, no nie łapali go…

Nie starali się.

Ale patrzyli.

W górę.

A obraz czasem stawał się mniej zamglony, czasem stawał się bardziej widoczny i jakoś tak skraplał dookolność kolorami i jakoś tak pachniał, i jakoś tak… zmieniał się. Niezależnie od tego jak padało słońce, jaka była pogoda, jak dziwne mieli myśli, czy naprawdę byli niewyspani… on był wtedy inny.

Niż wcześniej.

Inny…

Tylko czasem myśleli o tym, że przecież to było płótno, że przecież gdzieś była ściana, może nawet i wieszak i ramy, może i ktoś, kto za nim tęsknił, może i cena, które w Sotheby’s zawirowałaby wszystkim w głowach…

Dlaczego tak bardzo chcieli by był wolny?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Bardzo złe miejsce” – … intrygujące.

Właściwie, z każdą stroną coś się chrzani, wali, ktoś obrywa i nagle dobrzy są źli, źli względni, a główny bohater, detektyw poproszony o rozwiązanie sprawy zaginięcia emerytowanego gliniarza, dziwne niezniszczalny.

Oto kolejna opowieść o śledztwie. A może bardziej znowu o człowieku. O zwykłym człowieku, który nie do końca jest taki, jakim go widzą, pamiętają? Czyżby miała to być zbrodnia doskonała? A moze tylko czyjaś zemsta? Ale ilu wrogów może mieć gliniarz? No przecież na pewno zarobił sobie ich masę przez całe pracownicze życie. Komuś nadepnął na odcisk, coś spieprzył, kogoś wkurzył mocniej? A może… no właśnie, co robi tutaj ten dziwny facet i czy córka naprawdę chce odnaleźć ojca?

A może?

Masa w tej książce pytań, nastrojowości minorowej, mokrości, bagien, moczarów, wytartych ścieżek, zagubionych myśli i zdjęć, typowości angielskiej, samotnych chatek, ukrytych kopalni, upartości i brawury. Oraz… nieszczęśliwości. Bo przede wszystkim o tym jest ta opowieść. O smutku. O przegranych i nierozwiązanych sprawach, które wybudzone gryzą tych, którzy pragną je rozwiązać.

Intrygująca powieść.

Tupu tupu…

Dziś idziemy z portu Hammerhavn.

Wiecie, no tego wielkiego miejsca między skałami, co to wjeżdża się w dół drogą wąską, kręconą, a potem widzi się tylko wielki plac, dziwnie skrzywione, czarniawe domki i ludzi. Albo nie. Albo auta tylko i zaparkowane na sucho łódki. I może jeszcze gościa w wodzie, patyk sobie moczącego z zadowoleniem wielkim, chociaż pizga za przeproszeniem jak w mitycznym kieleckim.

Ale ciepło podobno…

Znaczy, oficjalnie wiosna, czy co? 8 stopni, to chyba lekka przesada, ale może minie? Wiatr wiejący od lądu, lekko tylko marszczący wodę na pewno ciepła w sobie nie ma, bo od razu człekowi zatoki puchną, oczy łzawią i ogólnie jest zabawa i pięknie tak i te kamienie, no i ruiny w oddali…

Idziemy.

Od parkingu trochę plażą, bo to takie dziwne miejsce. Te łódki, kilka kolorowych domków z wystawkami w oknach, jakaś para z pieskiem, rodzinka zbyt głośna. Trza się ich pozbyć. Znaczy przodem puścić i już. Będzie dobrze. W końcu wyprawa się nawet jeszcze nie rozpoczęla. Trzeba z plaży wdrapać się na szlak, a potem uważać na wąskiej, pełnej korzeni i kamyczków drodze. Takiej, co to nie tuli się do morza, ale je pokazuje. Delikatnie, przez krzaki bezlistne, splątane, ale pokazuje.

Wieje nadal.

Łeb mi urywa i oczywiście, że chce mi się siku! Kurde, no zawsze mi się chce. Niezależnie od tego ile razy pójdę przed wyjazdem i tak… no sorry no, żeński pęcherz i tyle! Zestresowany może jakoś?!!! A może to przez to zejście na najmniejszą z plaż, obecnie okupowaną przez łabędzie, ale z nowopostawionym namiocikiem. Wiecie, shelterem drewnianym takim, co to ze dwie osoby mogą się w nim przespać… ciekawe, czy wygraliby teraz z łabędziami? Obstawiam ptaszyska, żerte są jakieś… a może mnie nie trawią. No zawsze coś do mnie mają, zawsze!

Pewno za te kompromitujące zdjęcia ich zadków!!!

No ale, z tego zakątka w górę i w górę i w górę.

Ćwiczenia zapewnione. Zaleca się powtórzenie kilka razy, no ale, jak kto chce. Można przytrzymać się drzewem, a charakterne są bardzo. Silne, choć niewielkie, pokręcone od soli i wiatrów, ale dzielne. Do tego skały i mchy i niezbyt długa droga do ruin zamczyska. Czy tam twierdzy bardziej, ale może dziś nie o terminologii?

Droga nie jest długa, ale wymagająca.

Dobre ćwiczenie i jeśli postanowicie nie zamarudzić długo na samym zamku, to spokojnie godzinka, półtorej… chyba że szukacie tego miejsca na siku, to ech, będzie trudno, bo bezlistnie teraz. Z jednego miejsca nawet i szosę i zielony nawet teraz wypas owczy widać. I oczywiście ono gołe miejsce po tym wszystkim co wyburzyli.

A wyburzyli do końca i na amen.

Tak naprawdę, to człek by nawet nie powiedział, że kiedykolwiek coś tu stało. A był i sklepik i muzeum i knajpka i kibelki… oj kibelki!!! Ale nie gapić się idziemy. Droga nagle się otwiera, krzaków i drzew niewiele, jakby twierdza wciąż była gotowa na najazd jakiś. I już widać pierwszy zbiornik wodny. I niebo się w nim odbijające niebieskie, bo choć wietrznie, to i słonecznie przecież dziś… No i już… czas na schody. Ale najpierw samobójczy instynkt zmusza mnie bym polazła w dół. Wieje tak, że przewraca i porywa i już wiem, że durny to pomysł, zle zobaczyć stąd one wielbłądzie głowy, czy jak ja to mówię drakkarowe, smocze… albo misiowe, zależy od kąta patrzenia… No to jeszcze ich od tego kąta nie widziałam.

I one żyły kwarcu pod ogami i ogólna mineralność.

Ale… schody.

Problem w nimi mam taki, że krótkie nogi mam. I nie wyrabiam. Mniej bym się zmęczyła nie obmyślając z każdym krokiem logistyki stawania, gdyby były to zwykłe, skały ścieżka, ale wiecie, pewno bezpieczniej, więc… idziemy. W górę. A nad nami mury. I jeszcze więcej murów. Ciekawe, czy serio to będą dalej odbudowywać? Jestem za, bo Polakom dobrze idzie. LOL Ten ich piec wymiata!!!

Tylko czy stać mnie będzie na M3?

No i ten widok za plecami na oną rozświetloną toń, a potem tylko sapanie, kamienie, cegły, ruiny znajome, woda, drzewka pojedyncze, tak bardzo charakterystyczne, pustka cudowna, bezludzie… A potem powolne zejście, bo kocie łby śliskie jak zwykle. One już chyba tak mają. Znowu woda, zarośla przybrzeżne, widoczki na linię brzegową, zakręt i mostek i… Widok na ono nowe centrum, którego nieznoszę i powrót drogą do auta obok miejsca, w którym niegdyś coś było, ale już nie ma. A podobno niegdyś tu przecież hotel stał. Zdjęcia są. I jeszcze ten dom po drugiej stronie, tez zburzyli… gaard, co to się tam ostał też chcą zmieść z powierzchni ziemi i choć rozumiem pas chroniony, sama jestem za pozostawieniem tego, to nie lepiej zrobić tam muzeum helleristningrów? No weźcie no… tak mi się wydaje, że by na wyszło! Jak w Szwecji. No ale… ulicą wracamu. No nie da się inaczej. Znaczy można tą samą drogą, ale po co… i tak już mnie wywiało, może tutaj trochę bardziej nas Wyspa osłoni?

Bo chyba wiatr znów zmienny.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.