Pan Tealight i Kamień Rozstań…

„Dawałeś go komuś i już.

Tak po prostu, naturalnie i nagle, bez łez i bólu… było po wszystkim. Jeśli tylko byłeś pewnym, bo jeżeli nie, jeśli tliła się w tobie jakaś upierdliwa i wszystkopsująca iskierka niepewności, to wiecie, było po wszystkim.

Obrywałeś.

I to mocno.

Ale legenda onego przedmiotu się rozmyła, zanikła, aż w końcu pamiętała ją wyłącznie jedna osoba. Wiedźma Wrona Pożarta. A pamiętała ją po prostu dlatego, że czytała. I choć była psychiczna z każdej strony oraz wymiaru, to jednak nie wszystko zapominała. upierdliwie pamiętała więcej, niż się wielu wydawało.

A Kamień?

Był dość zwyczajny.

Niewielki, bardzo gładki krzemień, na którym rysy układały się w pradawne runy i jeszcze wcześniejsze hieroglify i sigile. Tak naprawdę niegdyś aż nadmiernie wykorzystywany, był przedmiotem bardzo zmęczonym, znużonym i cholernie niecierpiącym swojej roboty, więc odpowiadało mu to, że Wiedźma Wrona Pożarta używa go wyłącznie do głaskania, tulania i krzesania.

To było dobre.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Fale…

Plaża, której nie ma… oto spacer jedyny taki.

Wietrzny.

Niby mieliśmy to dwa lata temu, po raz pierwszy wtedy poziom wody podniósł się o kilka metrów i trochę nas zniknęło. Ale jednak tym razem nikt nie ostrzegał. Nie walił w internetowe czy inne tam medialne dzwony. Nikt nie mówił, że będzie tak samo, a może i nawet gorzej? Bo to, co zobaczyłam w środę, to było piekło. To było straszne, ale i fascynujące zarazem. Wiedziałam, że wieje, chciałam zrobić określone zdjęcia, ale nagle się okazało, że ono miejsce, z którego je robię nie istnieje więcej. Zalane… podobnie jak cały port. Tym razem nie można było dostać się nawet na falochron. No chyba, że samobójczo, ale nie wtedy… nie dla mnie.

W porcie dwie łódki, na wydłużonych cumach, łopoczące się, omiatane falami i oczywiście oblewane wodą, ale… wodą, która dostawała się tutaj spoza falochronu. Z tego miejsca, gdzie kamienie, ale ich nie ma, jest morze.

I tylko morze.

Rodzina łabędzi z dwójką wyrostków, które już za chwilę zabłysną tą oszałamiającą bielą postanowiła schować się w porcie w Melsted, ale nie tyle w porcie jak zwykle, gdzieś przy wlocie, ale aż tutaj przy drodze.

Daleko od morza.

Bardzo daleko.

Chwieją się na falach, są tak bardzo niepewne. Po raz pierwszy widziałam tak zaniepokojone łabędzie.

Naprawdę.

Ale jeżeli nie mogę zrobić zdjęć jakie chciałam, tych rozbryzgujących się kropel, onych fal walących w betonowe nabrzeże, to po prostu trzeba było jakoś zmienić plan. Bo zdjęcia muszą być. Wiatr przywiał też niskie, ale zarazem rzadko tak głębokie, sepiowe prawie światło, któremu nie mogłam pozwolić odejść, a miałam może godzinę, może dwie? Na pewno nie dłużej… światło ucieka.

… więc ruszyłam obrzeżem plaży.

Ostrożnie, chociaż nie oszukujmy się, oczywiście, że wróciłam do domu mokra do pasa. Bo po prostu tak już jest. Chcesz dobre zdjęcie, przybierasz dziwną pozę i trzaskasz. Ubierasz się na cebulę i po prostu, zwyczajnie się brudzisz, mokniesz… bo masz obsesję dobrego zdjęcia. Niesamowitego. Perfekcyjnego ujęcia, które sprawi, że będziesz chciała następnego.

A ta Wyspa ma światło, które jest wyjątkowe i wielu o tym wie, ale niewielu odważa się pomokrzyć, zmarznąć, pochwiać, wywalić. Dwie osoby z psami, jedna samotna, szybko uciekająca w dal, a ja… a ja widzę dziwne morze. Dziwne. W większości to błękity, niebieskości i szmaragdy, ale jednak jest i ta brunatno-bursztynowa masa, ten pas, na którym karmią się ptaki. Mewy i kaczki, które podskakują, gdy przybiega nowa fala, ale jednak zaraz siadają karmiąc się. Jakby naprawdę były aż tak głodne, że gotowe są umrzeć dla onej sterty mocno aromatycznych śmieci.

Naprawdę mocno.

Dzień później pasa żywieniowego już nie było. Wszystko pojawiło się na wąskim kawałku plaży, który się pojawił z powrotem. Nie było też mew, były skały i mniejsze fale, wciąż niebezpieczne, wciąż duże, ale już nie tak bardzo niesamowite. Wzbudzające respekt, ale jednak… łagodniejsze.

I były te kaczki.

A tak, tym razem były kaczki, które nie chciały do wody. Wzbraniały się przed nią, nie chciały zamoczyć łap, ogonów, piór i dziobów, jakby… coś było nie tak. Jakby… to nie było ono wczorajsze morze. Czyściejsze jest dla nich gorsze? Nie wiem, ale spoglądanie na rządek kaczek sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać bardziej nad tym wszystkim dookoła nas. Jakby mi już nie było dość, kurcze no!!!

Kaczki w końcu odleciały. Nie osiadły na falach. Przez chwilę zbliżały się do morza, pozwoliły mu się obmyć, ale w końcu uciekły.

Nie wiem dlaczego…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.