„Najdroższa.
Najwyższej marki, próby i ceny.
Zbierana aż do południa, ale tylko od poranka, w którym słońce wita to, co pozostawiła noc. Tylko wtedy. I to jeżeli przybiera ten brzoskwiniowo-różowy odcień pod kątem 35 stopni, ale badanym z przymrużeniem lewego oka. I lekkim pokłonem w stronę, z której światło nie dochodzi.
Nigdy.
No i oczywiście musiała być zbierana do buteleczki utoczonej z brzozowego soku i najbielszej z jej kory. Wiecie, tajemna receptura produkcji naczynia dla czegoś, co właściwie nie istniało, ale jednak czasem występowało i było na wagę samego siebie. Bo złoto przy niej to serio śmieci!!! Naprawdę. Jeśli chodzi właśnie o Liścienną Rosę, o tę, która opadała wyłącznie na dopiero co stańczone z drzewa liście, spore i czerwonawe wszelako, mocno odbijające swoją wilgocią niebo…
Bo niebo w momencie jej spektakularnego występowania i zbierania musiało być późno listopadowe lub wczesno grudniowe i naprawdę niebieskie. Niebieskie onym odcieniem pełnej niewinności, do którego pasują nowonarodzone niemowlęta, szczeniaczki i różowiutkie, tłuściutkie i pewno smaczne… prosiaczki.
Wiecie… niewinne.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Zachód słońca…
Nie, raczej jakby różowawa poświata rozpinająca się ponad drzewami na horyzoncie i trochę brzoskwini i jeszcze błękit rozmyty… ale wcześniej, w końcu, po kilku ciemnych i szarych dniach mamy pełne słońce. Niskie i zimowe, ale jednak. Trzeba je łapać tak do trzeciej, ale jeśli macie szczęście, uda się…
A warto.
Tak, wiem, praca.
Ale czasem da się ją nadgonić później, w końcu to tylko godzinka. Nie więcej. Godzinka na krótki, pośpieszny spacer, a raczej kąpiel liścienno-słoneczną w lekko wilgotnym, ale ciepłym otoczeniu. Brodzenie w liściach, bo wiatr nie wiał, to siedzą sobie, czy raczej leżą na ziemi otoczone kropelkami rosy, bo przecież nie przymrozku. Temperatura w okolicach 10 stopni to nie zimno przecież… i to chłodniejsze, północne na pewno, ale nie zwyczajnie mroźne powietrze.
To takie…
… dziwne.
Te kolory, takie wilgotne, miękkie, już przechodzące w stan zapomnienia, w oną brunatność, którą wiekszość uznaje za tak mało atrakcyjną. Ale wciąż zdarzające się miejsca, które zachwycają… ale nie o nich dzisiaj, oj nie. Dzisiaj o liściach, które spadają z drzew. Których już tak niewiele.
Które…
Śpiewają, gdy odchodzą.
Siadając pod drzewem słyszysz jak opadają. Jak zwyczajnie, powoli, unosząc się tak, jak im się podoba w onym niewietrznym powietrzu, tworzą kolejną warstwę liściowatości na ubitej ziemi.
Jestem pod drzewem.
Srebrzysta kora dziwnie miękka, dziwnie czarowna, ktoś na niej pozostawił słabo już widoczne ryty. Może i byli zakochani w sobie, może tylko chcieli zapisać się na drzewie. W końcu ten pień ma z ponad 50 lat. To o wiele więcej niż ja, a jednak… jakoś tak bliżej mi do wieku tego drzewa niż swojego własnego. Jakoś mi tak lepiej na tej lekko wilgotnej, liściastej pokrywie niż w innym świecie. Tym poza lasem. Tym pełnym aut, internetu, telefonów, pośpiechów. Patrzę na dwa ostatnie drzewa, które wciąż mają na sobie liście i nie wierzę, że udało mi się je złapać.
Podsłuchać.
Bo one tak pięknie nucą, gdy spadają.
Gdy spadają nieprzymuszone.
Gdy wiatr ich nie odrywa, ni człowiek ni ptak. Gdy naprawdę są wolne, nieprzyśpieszane, jakieś takie leniwe może dla niektórych, a może po prostu świadome w końcu swojego czasu. Jakby sobie pozwalał na to, a może to natura w końcu im pozwoliła? Nie wiem, ale spoglądanie na liściowy deszcz jest niesamowite. Nawet jeżeli człek wie, że ma tylko chwilę, że nie może sobie pozwolić… kurcze, dlaczego człowiek nie może sobie pozwolić na naturę? Na ono obcowanie?
Wiecie…
Zwyczajność.
Chyba za mało mam onej starej zwyczajności w życiu… tej takiej wolniejszej, bardziej sentymentalnej. A może jednak mało popularnej? Wiecie, przydatnej do zdjęć na Instagramie, ale jednak…
Zwyczajność?