„Na starej, dzikiej czereśni, kołysze się ostatni, burgundowy niczym najlepsza krew, albo mocno skwaśniałe wino… liść. Zwyczajny liść. Jesienny liść. Zmęczony już słońcem, wiatrem i sporadycznymi w tym roku opadami. Bardzo wykończony, może i gotowy na ten ostatni krok, by się puścić, by opaść w ostatnim, najpiękniejszym, jedynym takim, najważniejszym przecież, tańcu na ziemię, gdzie leży już ich tak wiele. I tak wiele już wiatr rozpędził po Wyspie…
Gotowy.
A jednak wciąż drżący na gałęzi, choć wiatr właśnie przestał wiać. Chociaż powietrze zdaje się stać, zmartwiałe lekko w onym ostatecznym oczekiwaniu. Jakieś dziwnie nietakie jakim być powinno, trudne w odbiorze, nieoddychalne… chwila prawie wiekuistego spokoju, a jednak wciąż drżenie. Jednego liścia. Ostatniego na drzewie. Drzewie, które już dawno zasnęło i nie dba o nic…
Ni o chmury, ni szarości, ni…
Cokolwiek.
Ale on wciąż się trzyma tej gałęzi. Nie jakiejś specjalnej gałęzi. Nie onej najgrubszej, nie najgłówniejszej, nie tej najmłodszej, najstarszej, po prostu jednej z tych wielu, witkowatych może, pokręconych… ale jednak jego gałęzi. Którą teraz ma tylko i wyłącznie dla siebie. Jakby całe drzewo było tylko jego… jakby był jednym i jedynym, jakby nic innego nie istniało w liściowym świecie, tylko ów Pan i Władca, który nie potrzebuje ni sług ni tym bardziej odpowiedzialności i poddanych.
Co z nim jest nie tak?
Jak długo wytrzyma?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Ja w mieście.
Pustym mieście…
Spoglądając na Gudhjem rozżarzone słońcem, choć niskim, zimnym, dziwnie krótkotrwałym, sporadycznym. Niesamowite, jakże inne niż w czasie lata, miejsce. Puste i ciche. Gdy tylko człek przysiądzie sobie na falochronie – bo akurat nie tylko świeci, ale i mocno nie wieje – to naprawdę, wszystko to wygląda jak miasteczko stworzone na potrzeby jakiejś filmowej scenerii, albo… po prostu, by wypełnić je krasnalami i innymi magicznymi stworzeniami.
Jakby… nie było dla ludzi.
Kompletnie i wcale.
Siedząc na falochronie człowiek nie ma pojęcia, czy wciąż żyje, czy jest tylko częścią czyjejś bajki. Jakiejś wizji o krainie, w której spokojność jest najważniejsza. W której możliwa jest utopia, ale wiecie, krótkotrwała, bo to tak bardzo strasznie nudne. Tak bardzo pruderyjne. Dziwnie nudne, a czasem i nawet bezmyślne. Te kolory, te wolne parkingi, te pozamykane okna.
Nawet dzwony nie biją na kościelnej wieży…
Nawet one śpią.
A może… a może tak naprawdę wszyscy się stajemy niewidzialni? Może w rzeczywistości naprawdę jesteśmy tylko czasowi? Sezonowi? Ku uciesze wszystkich innych? Bo przecież, bo przecież to wszystko jest takie ciche.
To wszystko…
… wszystko jest takie…
Inne.
Siedzieć na falochronie, spoglądać na piórko unoszące się na solnej powierzchni niewielkiej kałuży… po prostu bajka… a potem oczywiście spacer ulicami. Pustymi. Tego jednego człowieka nie ma co liczyć. Wszystko pozamykane i chyba raczej miejski julemarket odwołany, bo cukierki kupicie dopiero na Wielkanoc. Nie wcześniej. Z drugiej strony cały rok otwarte w Rønne, więc…
Więc who cares?
Nie wiem.
Nie wiem jak to wszystko ma się spodobać Turyściźnie z Niemiec, co to ma teraz zjeżdżać się do nas przez cały rok. Nie wiem i chyba już nie mam sił na myślenie o tym. Ludziom się wydaje, że rzeczy zrobią się same, że ogólnie wszystko samo się zrobi, samo się rozda, sprzeda i podatki pewno opłaci za siebie. Wiecie… jakoś na Wyspie ukuło się przemyślenie, że praca w sezonie wymaga co najmniej półrocznego odpoczynku. Albo i więcej. I oczywiście gdzieś indziej…
Z promami oczywiście nadal problemy.
Po wyższych podliczeniach wychodzi na to, że ów nowy przewoźnik pobił wszelkie rekordy poprzedniego jeśli chodzi o… niepływanie oczywiście. No wiecie. Fale, promy i te sprawy. Ale co tam. Może świat się zmieni, morze zamieni się w stół gładki i wszyscy nauczymy się po nim chodzić?
Wszystko się może… zdarzyć?
Puste miasto naprawdę napawa człowieka zbyt wielkim myśleniem. Nagle czujesz się panem tego świata, samotność jest codziennością, a braki na sklepowych półkach to norma. Wiecie, no zwykłe życie. Sezonowe! Ale, nic z tego. Przynajmniej nagle człek ma ten świat dla siebie.
Na chwilę.
Chociaż może i na dłuższą chwilę?
Zobaczymy… na razie po prostu spacerowanie. Dom taki, dom inny. Ten na sprzedaż, tamten na sprzedaż i ten… może ktoś chociaż sklep wynajmie? A może jednak zajmiecie się piekarnią? Ktoś chętny? Naprawdę masa możliwości tutaj. Tylko ludzi brak… czasem się zastanawiam, czy to wszystko, to nie jest jakaś wersja „Domu woskowych ciał”? Bo wydaje się, że to miejsce czasem żyje, ale czasem… jakby nie.