Pan Tealight i Bóg Mimm…

„Zapomniany tak dawno temu, że naprawdę nikt już o nim nie pamiętał.

Odepchnięty z dusz, serc i myśli tyle księżycy temu, że przez ten czas układ gwiazd zdążył się zmienić kilkasetkrotnie. Po prostu już zbędny. Niemający nawet konta na Fejsie, Instagrama, czy nie walący postów na Twitterze. Wiecie. No jest, ale go nie ma. Jest, ale właściwie, jeśli nie widzieli inni jego nagich fotek na Snapie, to przecież znaczy, że nie istniały.

Przecież na pewno…

Bóg Mimm.

Bóg od… no właśnie, nawet on już nie pamiętał. Pozbawili go brakiem wiary treści, duszy i mocy… choć może nie? Tylko, gdyby wiedział jak i po co jej używać? W jakim kierunku kierować swe spojrzenie, dłonie, klątwy… Gdy nie było ołtarzy i ofiar, mdlących się, tańczących, nowennujących w jego kierunku. Co miał zrobić? Jak to przełamać? Jak sprawić, by znowu był sobą?

Mocą Pradawną?

… i właściwie, czy w ogóle go potrzebowali? Ale przecież, co może  o wiele ważniejsze w tym momencie, on sam potrzebował siebie, więc…

Zaczął szukać.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z wody…

Patrząc z wody na metalowy most, kamieniołom i Vang człek czuje się dziwnie. Jakoś tak nie na miejscu. Bo przecież mimo, iż to miejsce istnieje od tak dawna, to tak naprawdę udało mu się wejść na nie po raz pierwszy. I dlaczego? Ponieważ wcześniej były tu tylko takie patyczki zamiast mostu-przejścia, a ja jestem strachliwa.

Ale teraz czymś prowadzącym do onej zatoczki, atolu i miejsca wszelakiej imprezowatości jest coś rdzawego, coś nie bardzo pewnego, ale jednak dla mnie, łatwiej przechodzalnego, więc… w końcu tu dotarłam. W miejsce, które niegdyś tylko widziało kamienie, które chciano rozebrać, które tak długo się przetwarzało, które było tyloma duchami razem, a teraz… teraz jest piaszczystą plażą i widokiem…

… na Wyspę.

Na Wyspę z innej strony. Z takiej, do jakiej zwykle potrzeba łodzi, więc… więc wiecie, warto z kamieniołomu po prostu się odważyć i przespacerować się, choć może, może nie wybierajcie bardzo wietrznego dnia, bo mi omal łba nie urwało. Ale za to jakie jodowanie!!! Rany Julek!!! Po prostu na wskroś. Ale mimo to, wiecie, ono uczucie bycia na skraju wiata, prawie w wodzie, na wodzie, obserwatora świata zewnętrznego, na Wyspie i poza nią… kurcze, tak wiele uczuć, a tylko dziwny pomost, budowla na wodzie, lekkie zatamowanie fal, falochron i kilka zdjęć z przeszłości, by pamiętać.

By pamiętać, że tutaj kiedyś było inaczej.

A teraz latem są imprezki.

I wiecie co?

Fajnie. Fajnie, że takie miejsce nabiera pewnej stratygrafii. Pewnego chronologicznego szaleństwa. Że wciąż istnieje. Lekko odmalowane. Lekko wyczyszczone, z dodatkiem piaszczystej łachy i już… jest coś, co wciąż żyje. Co sprawia, że może ludzie kiedyś zamyślą się nad przeszłością.

Nawet jeżeli między jednym piwkiem a drugim.

Wracając na stały ląd, człek odczuwa dziwny niepokój.

Wiecie, przez chwilę sobie myśli, że co, jeżeli mu nie pozwolą wrócić. Bo chociaż woda czysta i może jeszcze nie aż tak zimna, to ten wiatr, pływanie w butach, nie, to nie byłby dobry pomysł. No i te dziwne prądy. Oj nie… jak nic tam jakieś krakeny są, choćby miniaturowe, czy jadowite syrenice.

Albo coś w ten deseń.

Nie wiem dlaczego, ale to mój jeden z koszmarów. Że ktoś lub coś nie pozwala mi wrócić na Wyspę. Proste, a może powalające dla niektórych? Niezrozumiałe? Bo przecież nie chodzi o dom, budynek i przedmioty, ale całą Wyspę.

Calutką.

Nawet z tymi miejscami, które mnie przerażają, których się boję i tak dalej. Bo przecież mam takie, no ale… udało się i wróciliśmy z onego miejsca letniej rozpusty prosto do samochodu. Po prawej były oczywiście skały, już bez ptactwa, pierun wie gdzie mewy się podziały, po lewej oczywiście morze i wiatr. I garstka ludzi, którzy dopiero teraz, gdy my już wracaliśmy, szli na spacer. Dopiero zaczynali. Odważni, bo przecież po 16tej to już raczej ciemnawo się robi, ale może nie po tej stronie.

Tutaj można się i załapać na jakiś zachód słońca, czy coś…

Bo w końcu u nas w końcu wietrznie. Może w ciągu ostatnich dni nieliczne kolorowe liście spadły, czy raczej zostały zerwane, a zielone… jeszcze zostały. A tak, ta jesień jest po prosto pokręcona wybitnie! Zieleń rażąca w oczy, sporadyczne kolorowości – tak wiem, że zielony tez kolor, ale… teraz jest dziwnym.

Niekolorowym dziwactwem.

A wiatr?

Wiatr był potężny, chłoszczący, wznoszący i oczywiście dokładnie posprzątał wszystko. I wszystkich. Wciąż jeszcze trochę wieje. Ale to już nie ono dziwne, nerwowe uczucie, które tłoczyło mnie przez ostatnie dwa dni. Już jest spokojniej. Już słońce znowu. Ale podobno deszcze mają nadejść. No zobaczymy…

Czy ja jeszcze wierzę w wodę z nieba?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.