Pan Tealight i Uśmiech Schodzący…

„A tak… mawia się, że nie schodzi z twarzy, a jednak ten… wolał dupy!!! Nie miał zamiaru zajmować onej odkrytej przestrzeni pełnej słów, tych zębisk nie zawsze prostych, względnie czystych i normalnie aromatycznych, oj nie… on pragnał więcej. Pragnął miejsca o wiele bardziej… rozwojowego!

No dobra, niby chick tu i chick na górze, ale jednak, czy rzeczywiście?

Widzicie, pewne trend naprawdę mogą się nie przyjąć, bo któżby chciał mieć przedziałek TAM, ale raczej uplasowany tak mocno raczej poziomo? Bylibyście chętni na taką pertraktację ze swoim ciałem? A raczej z oną jego częścią, która, no wiecie, zwyczajowo jest skryta i raczej nie chcecie jej pokazywać światu.

Oj pewno, że są wyjątki, ale jednak… lepiej je wymijać.

Ale ten uśmiech pragnął być tam.

Pragnął pracy jedynej w swoim rodzaju. Pragnął… ale czy naprawdę wiedział na co się pisze? No przecież człowiek, czy też inne zwierzę wyraziście duponośne, raczej no… wiecie, nie pachnie tam najlepiej. Nie barwi się tam, ogólnie mówiąc nie jest to miejsce do całowania i takich tam. Dlatego Pan Tealight postanowił pomóc Uśmiechowi w inny sposób. W całkiem intrygujący, o niebo czystszy, a co za tym idzie… piękny nawet, intrygujący i zachwycający.

Jeśli wciąż zajmują was dupy.

Tak, dupy.

Trochę to zajmie Wielkiemu Granitowemu Rzeźbiarzowi, ale pewno z czasem jakoś nastąpi rozwiązanie i wystawa.

Można już zamawiać bilety!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Randkløve…

To chyba jedno z tych miejsc dla wielu naprawdę nieznanych.

Mimo iż wspomina się je w niektórych przewodnikach, mimo iż z morza na pewno widać je tak doskonale… to jednak, jako tak, Randkløve jest oną niewidocznością. Tajemnicą skrytą za rolniczymi wzgórzami, biegnącą wzdłuż głównej drogi między Saltuną a Bølshavn.

Tylu zawsze na niej rowerzystów.

Na pewno czasem przystają i patrzą w prawo, czy też w lewo, na one pola, małe, rzadkie domki, gospodarstwa, na pewno zaskakują ich ogromne pole, ale czy któryś skręca w polną dróżkę? Czy raczej boją się, że to prywatna posesja i zaraz będzie rozróba? Nie wiem… wiem jedno, od dawna chciałam tutaj przyjść, ale by zwiedzić dobrze tę część Wyspy pogoda musi być raczej słoneczna i sucha, a taką przecież teraz mamy.

Włączając w to też te strasznie dziwne upały, które doprowadzają mnie do naprawdę szewskiej pasji…

Ale tak, właśnie to miejsce, które dotąd widziała zaledwie w maciupkim fragmencie, w końcu przeszliśmy z Chowańcem. Nie do końca… zabrakło nam kilometra, ale wystraszyli mnie myśliwi, więc… lepiej mniej niż bać się. Lepiej nie do końca, zostawić coś na później, niż w końcu dorwać kogoś i wywrzeszczeć co się myśli o starych gościach z brzuszkami stojącymi w czterech kątach pola i czekającymi aż cos im tam wygnają z nabrzeża?!!! Nosz kurna i jeszcze niektórzy śmieją nazywać to coś, to porąbaństwo SPORTEM?!!!

Pojebało homo sapiens!

Bo drugi sapiens na pewno im się nie należy.

Oj nie… szczególnie po takich niesamowitych kilku godzinach wspinania się, podchodzenia, staczania się i dotykania początków jesieni. Bo w końcu tutaj udało się nam je odnaleźć.

W tym dziwnym miejscu między polami a morzem.

Zeszliśmy przepiękną ścieżką biegnącą po drugiej stronie Hvide Hus’a.

Wiecie, taką zagubioną, którą trudno odnaleźć, ale warto poszukać. Odczepiającą się od ścieżki rowerowej, krzyczącej: pomacaj mnie, no chodź, mam cuda i wianki i pierun wie co jeszcze. A potem.

Potem były już tylko cuda.

Naprawdę cuda.

Idzie się wysokim nabrzeżem odnajdując masę krętych śścieżynek, starsze i młodsze drzewa już jesienne, barwne takie, jakby tutaj, dzięki nim, ta cała susza nie wyrządziła tak wielkich szkód. Ale główna ścieżka to jedno. Drugi to piękne widoki leżące przy niej, lub w jej pobliżu. Zagubione w onej samotności drzew, pól i skał oraz morza dźwięczącego gdzieś tam. W oddali niewielkiej, a jednak nie tak łatwo dostępnej…

No i są jeszcze ścieżki.

Ścieżynki, ześlizgi.

Maciupkie ogrody zbiegające w dół, do morza. Gdzie nie gdzie wzbogacone tarasy by odpocząć, przysiąść, gdzie nie gdzie tak dzikie, że aż niebezpieczne. Wciąż można stąd widzieć Gudhjem i Melsted, więc ciągły nadzór domu był dość zaskakująco pocieszający. Oczywiście większość z nich powala rzeźbą terenu. Te kały naprawdę mają najlepszych rzeźbiarzy i dekoratorów terenów mniej lub bardziej zielonych. I jeszcze te pasma kolrów. Drzew, które tutaj są tak bardziej żywe. Jabłonki oczywiście upuściły jabłka, które nikogo nie interesują, a są przepyszne, zimowe, cudowne…

… i jeszcze…

Właściwie… to wszystko.

Po prostu idziecie i zachwyca was każdy krok. Stąpacie po czerwieniach, burgundach, pomarańczach i żółcieniach, i w końcu jest jesiennie. W końcu jest tak jakoś normalnie. Jakby wszystko było na mniejscu. I nagle… nagle na wysokim nabrzeżu widzicie w oddali biały domek. Wiecie, jak z jakiejś porąbanej bajki. Otoczony z jednej strony jabłonkami, starym sadem, z drugiej otwarty na morze burzące się w dole. I te szarości i niebieskości skał i oczywiście… No dobrze, pewno że to miejsce to wszystko o najgłębszej rozpadlinie, ale jednak, czy naprawdę ona jest najważniejsza?

Dla wspinaczy na pewno…

Bo w końcu do niej doszliśmy.

Jest tu i najbardziej instagramowa skała, na której możecie poudawać, że siedzicie nie wiadomo jak wysoko. Jest tu i wąska szpara w ziemi/skałach… jest tajemnica, są opowieści, legendy o olbrzymach.

Jest trochę strachu jest…

… tak wiele.

O tym miejscu można opowiadać… ale lepiej, je dotknąć. Z szacunkiem, bo wiekowe. Z miłością, bo na nią zasługuje i z czymś w butelce, bo trzeba nakarmić duchy…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.