Pan Tealight i Gudhjemska Masakra Niepiłą Małoliczną…

„Jejku no…

Zaczęły się Pyrowe Ferie i Wiedźmie Wronie Pożartej znowu opadło… eeee, sumienie. Wiecie, znowu Turyścizna zjechała, znowu zaczęło się całe to dynienie, szaleństwo, a na dodatek te wszelakokształtne pumpkiny i inne tam kaboszony, kabaczki i wiecie, cukiniowate cosie, ten pomarańcz.

Nie, to nie był jej czas.

Na dodatek Pan Jesień, w tym roku gość depresyjny, przesuszony, przepalony, wciąż kopcący faję, bardzo zasmucony, z pogubionymi farbami i ogólnie w rozmemłanym dressingu… no nie mógł, zwyczajnie nie miał sił, inwencji i wszelakiej kreatywności w sobie, by cokolwiek spróbować nawet zrobić z tej przesuszonej Wyspy, więc… cierpieli tak naprawdę obydwoje.

Ona, bo zdjęcia nie wychodziły, havgus, choć zwykle zalewający stalowym błękitem, to teraz nie mogła jakoś się w niego dopasować. Ogólnie mówiąc, bez kozery, wszystko jakoś tak trzymało się horyzontu, nie wpadając między drzewa, więc… no i na dodatek obtarła sobie na maksa nogi. Tak wiecie, do mięska i kości, więc nie mogła zbytnio chodzi, ale i tak to robiła, więc w końcu było źle, więc…

Źle było.

Wychodziło na to, że nigdy nie była fanem ni dyń ni straszenia, choć horrory kochała. Nie oglądała, ale słuchała trochę… wiecie, jakoś ją uspokajały, ale to przez cały rok, więc czy to w ogóle się liczyło? Dlatego wpadła na pomysł Gudhjemskiej Masakry Niepiłą Małoliczną.

Tak po prostu.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Czasem, właśnie po sezonie, ale przed przyjazdem ludzi na ferie, dobrze przejść się dookoła Gudhjem. A dokładniej Melsted i Gudhjem. W końcu to bliźnięta i to obecnie chyba już całkowicie syjamskie.

Oczywiście wydawać się może, iż jak człek tyle już tutaj mieszka, to wiecie, każdy krok jest znajomy, ale nic bardziej mylnego. Wyspa zmienia się wciąż i wciąż, a ostatnie dni poszalały z temperaturą. Podobno dopadła do 23 stopni, a w nocy do 18tu! No serio!!!? Co się dzieje? Ale za to dostałam dzień pełen havgusa… a to jest coś, co ostatnio rzadko się zdarza, więc… Wypełzłam spod papierów. Wynurzyłam się z tego jakiegoś zakłopotania i nie zapomniałam naładować baterii do aparatu.

A świat był…

… całkiem nieznajomy.

Havgus – rodzaj morskiej mgły – jest czymś, co nie tylko zmiękcza światło i świat dookoła, co nie tylko sprawia, że człek jakoś tak nagle spojawia się w inności, ale przede wszystkim jest magią. Może się unosić wyłącznie nad horyzontem. Może sie przewalać niczym burzay i takie tam wiecie, bezwonne, ale zimne tumany. Ale może też po prostu być ścianą, która nagle na ciebie napiera. Nagle… a potem ustępuje.

Albo i nie…

Albo zostaje na zawsze.

Ten havgus był jednym z tych będących, ale i widocznych wyłącznie gdzieś tam nad horyzontem. Niby będącym częścią błękitnego nieba, niby zasłaniającym trochę słońce, ale jednak… ale jednak nie tak namacalnym jak zwykle. I nie tak zimnym. Nie jak zawsze. Ale i pogoda była bliższa letniej – z kąpiącymi się ludźmi, serio – niż październikowej i kompletnie wysuszona, co przy havgusie jest dziwna.

Pokręcona.

Ale na zdjęciach…

Nawet bez onych wybuchających kolorów, które serio są mocno pokręcone. Licie raczej się palą, albo spłonęły już wcześniej, trudno znaleźć drzewa nieuszkodzone przez suszę. Drzewa, które nie są zielone, lub serio mają wciąż liście na sobie, więc… nawet z tymi problemami, widok ze skał między Melsted a Gudjem, jest niesamowity. Patrzycie w stronę Svaneke, jak już wdrapaliście się na szarawe, wypełnione żyłami kwarcu skały, no i dech zapiera. Może i mewy drą japy, ale o tej porze roku to raczej rzadko. Częściej spojrzą na was i tyle.

Albo przycupną gdzie obok.

W ramach towarzystwa i tyle…

A jak już się napatrzycie, to możecie iść alej. Wzdłuż wybrzeża. Pokląć na tych, co znowu wycięli drzewa, pogratulować kilku nowym brzózkom, którym jak na razie udało się przetrwać, a potem zapatrzyć się w morze, w dal mglistą i oczywiście te skały. Bacząc na wąską ścieżynkę, przejście przez krzaczasty tunel, jeden człowiek… a potem znowu ona błoga samotność. I kolejne skały i zejście w dół, ale ostrożnie!!! Uważajcie, bo nogę, rękę, skrzydełko czy co tam macie, złamać łatwo!

Bardzo łatwo.

Ale za to widok jest niesamowity.

Po prostu powalający. Zwyczajnie. Nie tylko ta zamgloność horyzontu, jakby niebo rozpłynęło się w wodzie, czy raczej ją zamieniło w siebie. Bo naprawdę nie można odnaleźć tej linii. Tej onej rozgraniczności. I może… i może naprawdę jej nie potrzebujemy? Może i niebo i morze to to samo tak naprawdę?

Może?

Człowiek powoli doczłapuje się do portu w Gudhjem, włazi na skały dookolne, patrzy na łódki, teraz tak ich niewielką i znajomą ilość… na tych pojedynczych ludzi i gromadę dzieciaków psującą mi wrzaskami swymi nastrój wszelkiej zadumy i jogińskiej prawie medytancji, i takie tam… no ale. Damy radę. W końcu czekają na mnie różne, różniste kolory, cienie i poświaty. I oczywiście halo… bo przy havgusie mamy je często. Takie zaskakujące, gdy pomyślisz o kąpiących się ludziach.

Takie jakieś inne?

Ale… zalecam wam spacery dookoła miejsca, w którym mieszkacie. Naprawdę. Może was zaskoczyć. czasem bardzo mocno.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.