„No dobra.
Tak właściwie niewielu wiedziało, że z niej nad podziw zazdrosna Cholera była. Naprawdę. Chciała wszystkiego, pragnęła wszystkiego i bardzo pożądała by wszystko ono było jej, ale nie tylko tak. Chciała też by ono wszystko kochało ją, wielbiło i także odczuwało to samo w jej stronę!
… więc mocno było niefajnie, gdy Cholera zakusiła się na ukochanego Misia Wiedźmy Wrony Pożartej. One jej Dzieciąteczko. Paniczątko. Perełeczkę Pierniczoną, Księciunia i ogólnie mówiąc Bożka Totalnego. Wiecie, to cudo wszelakie, co co prawda było wredne, sarkastyczne i przemądrzałe, ale jednak w osobowości małego, polarnego, pluszowego misia kryła się też zaborcza słodkość i cudowność. Pewno wszystko przez te czarne oczyska, ale kto to tam wie… może miał to jednak po mamusi, choć to by tam o to Wiedźmę Wronę podejrzewał.
No więc ona Cholera, co to ją ostatnio Turyścizna na Wyspę przywlokła, i co to się pałętała wszędzie, wkurzając wszystkich i sprawiając, że problemy psychiczne Wiedźmy narastały, plątały się i odbijały czkawką w innych wymiarach… chciała go. Znaczy najpierw zapragnęła. Najpierw tylko podglądała, śledziła w internetach i takie tam. Wiecie, cuchnąca stalkerka, ale w końcu… bo przecież zawsze tak jest, że następuje ono w końcu… podkradła się raz i już była w Chatce, już prawie wyciągała go z leżanki, w której misiek obmyślał zapewne niecne plany…
… gdy coś się stało.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Magia wskrzesza” – … mniam. To jedno muszę przyznać, że z każdym tomem coś się dzieje więcej. Że z każdym tomem ktoś intrygujący odchodzi, ale nie przytłacza naszych głównych bohaterów, ale też… ktoś odchodzi…
I tak jest teraz, więc chusteczki w ruch!!!
Nasi bohaterowie wybywają w zamorze. A tak, właściwie cała akcja dzieje się w Europie. I to całkiem intrygującej Europie pełnej mitów i legend oraz, jak zwykle, czadowych zmiennokształtnych. Niespodzianki sypią się jak wszy z rękawa brudasa i naprawdę trzeba się trzymać. Okay, pewno że niektóre osobowości są aż nazbyt przewidywalne, ale ona jatka… a tak, będzie jatka.
Ale przecież zawsze jest.
Co z naszymi głównymi bohaterami?
No cóż, nie jest najlepiej. Jedno nadal jest z człowiekiem, a to sprawia, że w życiu zmiennych jest się najniższej rangi. No ale… pamiętajmy, że ten nasz człowiek, znaczy ona, ma Zabójcę, przyjaciół i może wciąż faceta. A poza tym cel jest szczytny. Problem w tym, że jej ojciec jest coraz bliżej…
Może zbyt blisko nawet!
Powieść jak zwykle, na jedno posiedzenie.
Połykasz i z przekrwionymi oczami czekasz na więcej denerwując wszystkich znajomych, których próbujesz pętać srebrem. LOL
Pada…
Stukot deszczu o ściany i szyby jest taki cudowny. I jeszcze te szare dni. Może i sporadyczne, a już na pewno nie zawsze i nie do końca, są takie odświeżające. W końcu słonko nie napiernicza po ślepiach, daje się oddychać… i choć temperatura skacze od 5 do 25 stopni, ale… jednak już nie jest gorąco. W końcu. Problem w tym, że tak serio jesieni też nie ma. Z jednej strony pachnie nią, ale liście zielone.
Znowu kwitną rzepaki…
Pola zielone.
Lasy zielone.
Ludzie… raczej nie. Ale jest ich mniej i tak dalej. Wszyscy czekają na ferie, które chyba zaczynają się w przyszłym tygodniu. No chyba raczej na pewno. Czyli zaczną się dynie i cały ten cyrk. A ja jestem tak bardzo nie zainteresowana tym wszystkim. No nie wiem… po prostu mega mnie to nie obchodzi. Może to pochorobowe, a może zwyczajnie człek starał się dopasować, ale jakoś, no serio, dlaczego mam dokarmiać cudze dzieciaki! Na świecie i tak mamy przeludnienie. LOL
Lepiej, dla spokojności tak, popatrzeć na niebo.
Wieczorne niebo jest niesamowite.
Właściwie wszystkiego się po nim można spodziewać. Dziś było czyste, szaroniebieskie. A potem zaczął się spektakl. I to całkiem darmowy. Tak naprawdę nawet nie trzeba było wyłazić z domu!!! Takie okno człek ma i taką przestrzeń za nim i niebo widoczne i drzewa w niecałkiem oddali i pole i wiatrak odmalowany, czarniawy taki… a ponad nimi cudowności.
Niesamowitości.
Pokaz dla każdego, bez ograniczeń!!!
Niebieskość pociemniała powoli, a potem wszystko stało się pomarańczowe.
Ostro, pomarańczowo, owocowo odblaskowe. Jakby nagle opadły nas jakieś pylistości znad pomarańczowej Sahary, a może jednak z wyschniętych obszarów USA, które ten odcień mają jakoś bardziej pasujący? Nie wiem… ale tak to właśnie wyglądało. I jak zawsze trwało chwilę. Jeśli nie spojrzałeś przypadkiem w okno, jeśli zakrywały ci je wysokie budynki, nie zauważyłeś onego fenomenu…
Nie zobaczyłeś też orgii pomarańczowych, wirujących tancerzy.
Bo tak to tym razem wyglądało.
Nie paski. Nie porozrzucane przez kapryśną księżniczkę wstążki, ale właśnie oni. Derwisze w różu. Jasnym, lekko ciemniejszym miejscami, gdzie niegdzie spleceni w uścisku z niebieskościami. Tajemniczy. Chwilowi. Spektakl, który zaraz się rozwieje, choć nie ma wiatru, rozmyje, może i rozpuści… może miejscami opadnie na ziemię i zrodzi małe, różowe kwiatki… może…
Ot niebo, bez zachodzącego słońca, bo ono zajęte gdzieś indziej, ale wciąż niesamowite. Wciąż szokujące, zajmujące. Wciąż… tak bardzo często pomijane. Bo przecież na Instagramie pewno lepiej wygląda, co nie? No i w telewizji pewno je nadają. Choć akurat na telewizji to wiecie, ja zatrzymałam się na dobranocce, więc co ja tam o niej wiem. O niej teraz? Nic…
A gdy znikną derwisze, paski, wstążki, warkocze i pojaśnienia.
Gdy wszystko ono gdzieś odejdzie, nagle, tak jakoś wiecie… z nienacka, przychodzi otulająca, gęsta ciemność. Już nie powolna, leniwa, srebrzysta szarość, ale ona zdecydowana ciemność. Piękna i niesamowita. Wszystko wybaczająca i skrywająca wady, przywary, zmarszczki, blizny i łzy. W blasku świec wszyscy i wszystko wyglądają jakoś tak miękcej, lepiej i młodziej…
I sen jest łatwiejszy… i śnienie…