„Stoi w Svaneke.
Duża, kolista, z niewysokim murkiem.
Całkiem sucha.
Spoglądająca smutno na pojedyncze drzewa, kilka ławek i wzgórze i morze w oddali niewielkiej, i kilka żółtych domków. I niebieskie drzwi, które jakoś tak dziwnie rozrosły się właśnie dookoła niej. Bo wiecie, to, że pusta, nie znaczy, iż tak naprawdę niczego nie jest pełna. Bo jest pełna.
Duchów.
Jest jak wielki Motel Dla Umarłych.
Przechowalnia, miejsce, gdzie zdechlaka można oddać, odwiedzić, czasem do domu zabrać, czasem znowu nie… ale tylko wtedy, jeśli naprawdę się go lub ją kochało. Naprawdę i do końca. To dlatego tak wielu tutaj przyjeżdża, by tylko pozostawić tutaj, na Wyspie, tych, których się kochało. Wciąż kocha… z jednej strony oczywiście bezpieczne miejsce, można odwiedzić, rachunki są może wysokie, ale da się w ratach, no i wiecie, zawsze można w naturze, bo przecież… ale i odwiedzić można, tak zwyczajnie, wiecie, po ludzku odwiedzić a i jednocześnie pójść na lody.
Wiecie, tak jakoś.
Bo w końcu fontanny nie są tylko od wody. Są i takie od dusz i takie od piasków czerwonych i bursztynowych i jeszcze takie od łez, ale to całkiem inna historia. I lepiej ją rzadko opowiadać.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No i jest…
Najpierw wrzące wiatry, dziwna pogoda, uderzające fale gorąca, palące twarz… potem lekki chłód i znowu od nowa. Zwierzęta zdają się być podenerwowane. A ludzie, ludzie chorują. Nie wiem jak, ale od miesiąca nie byłam zdrowa. Ta pogoda nas wykańcza. Najpierw ta susza, potem jakiś opad, ale tak naprawdę, przez te wiatry, wszystko od razu zmienia się w parę i nie ma nic. Nic z wilgotności.
Ale jesień robi się piękna.
Wkurza tylko to, że człek z dreszczami, palącym gardłem i ogólnym bólem wszystkiego łącznie ze skórą, no jakoś nie może sobie pójść na spacer. A przecież u nas jesień to mgnienie. Magiczne, niesamowite, przepiękne, przepełnione takimi aromatami, ale jednak krótkie. Wot jest, a potem już jej nie ma. I pozostaje tyko smutek, bo jakoś potrzebuję tych wszystkich pór roku.
Porządnych i namacalnych.
Drzewa zmieniają się teraz z dnia na dzień. Jak zawieje mocniej, to liście opadną i nici ze zdjęć. No chyba się zastrzelę, no!!! Ja chcę w plener, a nie męczyć się z grypą, anginą, czy kij wie czym jeszcze? Naprawdę. Zamiast bólów mięśniowych wolę te obtarte nogi i brudne paluchy. Zamiast siąpiącego nosa chcę kolan otartych i kilometrów w nogach!!! Ja po prostu chcę na spacer!!! Bardzo mocno! Tak niewiele niektórym brakuje do szczęścia, naprawdę tak bardzo niewiele!!! Zdrowie i spacery. I może jeszcze woda, leki i wiecie, sałatka z polskim majonezem, bo bez tego kanał!!! LOL
I pasztet czasem, choć żołądek się ze mną nie zgadza!!!
Dobra, sprawa wyżywienia na Wyspie nie jest najlepsza.
Przez suszę mało co wyrosło, większość zwyczajnie musi zostać sprowadzone z jakiej zagranicy i tutaj… tutaj nie pojmuję, dlaczego nie sprowadza się z onej odległości bliższej? No dlaczego? Oczywiście chodzi o te wszystkie warzywa i owoce europejskie, nie jakie wymyślne cudactwa, które gniją na półkach i przybywają z pająkami, czy innymi tam, wiecie no… wężami.
No ale ta jesień… już tu jest.
Z opadniętymi, dzikimi mniej lub bardziej jabłkami, które nadałyby się doskonale na Kagekonkurance, ale właśnie je odwołano. Bo wiecie, u nas pospolite ruszenie to nigdy nie działa. Jak jest jakaś inicjatywa, no i coś trzeba zrobić, to raczej są plany, a potem każdy patrzy na sąsiada licząc, że on odwali za niego cała robotę. I tyle!!! I jak ci Turyścizniowcy, którzy wciąż jeszcze plączą się nam pod ngami, mają się… no wiecie… rozerwać? Samo Kulturuge im nie wystarczy.
Oj nie.
Tak serio, to gruszki dzikuski też są.
Malutkie, ale serio przesmaczne. Pewno opadną jak one mirabelki, nie zjedzone ni przez ludzi ni przez zwierzaki. Zmienią się w kompost i tak dalej. Tak jak wszystko tutaj co rośnie i owocuje. Wiecie, no może poza hawthornem, który teraz jest taki wielce modny i popularny wciąż… i w ogóle.
Wiecie, on pewno będzie.
Właściwie, jak tak się rozejrzeć, to miejscowi wciąż kryją się po domach, jakby ten nadmiar obcych był wciąż zbyt wielki. A może chodzi o tę wrzącą pogodę? Nie wiem. Golasy na plaży wciąż dostępne, ale raczej nie pływające takie, lecz wiecie, wskakuje toto do wody i zaraz wyłazi robiąc cyrk z suszenia swojej cielesności. Jakby pierun wie jak namokli. No naprawdę. Jak już włazisz, to zostań tam na dłużej.
Od jakiegoś czasu, pewno przez to słonko, wszystko jest dziwnie zamglone. A może to wciąż pozostałości po tych piaskowych podmuchach? Nie wiem, ale doniczki poleciały. Dachy nadal nie są naprawione. Ogólnie mówiąc dziwnie jest. Powietrze wciąż jakieś takie obce, wrzesień pędzi ku końcowi, jakby mu się aż nazbyt spieszyło i nie wiem… czy ja dostanę swoją porcję jesieni, czy jednak ZNOWU nie?
Bo poczuję się oszukana!!!
Mocno!!!
No ale… w powietrzu też pląsa sobie radośnie oczekiwanie na Jul. Ono wyciszenie, które oczywiście zakłóci się jeszcze w naszych październikowych feriach… zwanych potocznie Halloweenem. No wiecie, u nas wszystko tak raczej wcześniej. Raczej tak czasem bardzo wcześniej. No ale… kartoflowe ferie muszą być. W końcu to coś więcej niż tradycja, co nie? No i są takie zabawne.
Kompletnie nie przystając do współczesności.
Może znowu będą biegi za loda?
No co?
Pieczenia ciast nie będzie, bo zgłosił się tylko jeden osobnik i to wiecie do czego… do JEDZENIA! Podejrzewam, że miało tam być jakieś ocenianie, ale wiecie, gorączka, grypa i te sprawy po chińskich wycieczkach, i człowiek nagle wie nic. Poza tym, że skóra pali go żywym ogniem jak gardło, więc może… może tak się pozbyć i jednego i drugiego? No co? Mutacje plączą się po świecie przecież.
Ech… bredzę!!!