Pan Tealight i Koszykowy Pan…

„Na przystanku sobie stał, o rower oparty, a dokładniej między nogami go mający, taki wiecie on: beżowy, wiklinowy, Koszykowy Pan.

Może był w drodze na grzyby, może na ryby, a może na zwykłe zakupy chciał pomykać? Tylko czemu czekał na autobus? A może nie czekał, tylko się ukrywał? Maskował, a ja nie załapałam całej tej akcji? A może to jakiś porąbany performance dla bardzo nielicznych? No nie wiem, jak już to powinien był zacząć miesiąc wcześniej, tak wiecie dla napiwków przynajmniej.

Koszykowy Pan.

A może tak naprawdę każdego wieczora miał inne imię? Może zmieniał się w zależności od tego, czym zastępował sobie głowę? Bo teraz zamiast niej miał koszyk. A może jednak była tam i głowa? Może gdyby podejść i zdjąć mu to z karku, w rzeczywistości znaleźliby tam malutką, rosnącą główkę? Czekającą na wiosnę, kiedy to w końcu będzie się mogła zazielenić i wspiąć wyżej?

A może tylko nasionko… które w końcu zakiełkuje i wypyknie się ponad ramionka i zagłębienie między nimi…

Ale jednak jak miał rower? Jednak jak miał rower, sprawny i całkiem jeszcze nowy, to dlaczego czekał na autobus? No i co z tym koszykiem? Czy zaklinował się najpierw, a teraz nie wiedział, co zrobić? Może czekał na kogoś, kto tak naprawdę go uwolni? Może czekał na oną jedyną, niczym gość z pantofelkiem… lekko oszołomiony, ale nie przerażony jeszcze… może tylko jeszcze…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Uprowadzona” – … no dobra. Oczywiście, że od razu wytupujecie sprawcę, przecież n sorry no, to nie jest jakaś powieść z pogranicza nowości i wszelkiej odkrywczości, ale… oto rzadkość pewna, bo tę książkę czyta się z przyjemnością. Pewnym zaintrygowaniem i pytaniami plączącymi się pod kopułką, gdy zamykamy oczy i tulimy poduszkę…

Pewni tego, że jesteśmy w swoim, bezpiecznym łóżku.

Oto opowieść uprowadzonej. Oto historia dziewczyny, która przeżyła. Nie, nic nowego, były w końcu „Ocalałe” dość niedawno, więc wiemy o co kaman! Ale… z powodu wielu denek plączących się jakoś pod oną główną opowieścią, przez główną uprowadzoną, siostrę, czy innych, których członkowie rodziny zaginęli i nie wrócili… ta powieść nabiera intrygującego socjo-psychologicznego smaczku.

Staje się eksperymentem na czytelnikach.

Pozwala wam oceniać bohaterów od samego początku. Pozwala nie patrzeć na zbrodnię mimo równoległego, sekcyjnego/kostnicowego wątku. Sprawia, że zadajemy pytania, traszujemy ofiary patrzymy na świat… złymi oczami. Nagle znowu stajemy się tylko ludźmi. Obserwatorami zza swojej bezpiecznej poduszki. Nie baczyć na to kto jest ofiarą, a kto potworem i czy tak naprawdę nim jest, bo przecież współczesna codzienność wymusza na nas tak daleko pokręconą poprawność, a… tak, dlatego ta powieść zdaje się być eksperymentem. Eksperymentem dobrze spisanym, choć mogło być lepiej. Może miejscami zbyt uproszczonym, może miejscami zbyt pobieżnym, ale jednak dobrze wchodzącym w czytelnika. Z bohaterami, którzy skrywają aż zbyt wiele tajemnic. Może i zbyt wielką ilością głównych bohaterów, którzy sprawiają, że nie lubi się żadnego, ale to ostatnio zdaje się być jakąś manią autorów.

Czyli, że co?

Przeczytać.

Gdy czegoś tam nie ma, fryzjerzy wariują.

Dobra, mam teorię.

Spoglądając na cały ten świat, na to, co się dzieje, na uderzające w nas fale jednodniowego strasznego gorąca… uważam, że ludziom znowu odbija. I jak najbardziej ma to coś wspólnego z tym cholernym wiatrem, który tak na nas skacze. Pewno, że to odbitki tego, co się dzieje na świecie, ale jednak to gorąco uderzające w twarz, a potem temperatura lecąca w dół, naprawdę wkurza. Człowiek już myślał o miłym chłodzie, ciepłych napojach i wszelakich kocykach, a tutaj co…

Ale kąpania nie będzie, bo przytargane z północy zarazki rozpierzchły się po nas w najlepsze. Po raz pierwsze od tylu lat zakupiliśmy nawet termometr. Ciekawe, czy to oznacza poważne zestarzenie, czy po prostu wiecie, no człowiek się starzeje i tyle? A może zwyczajnie dołącza do stada biorących antybiotyki? Bo chyba sam sobie nie porazi. Oj nie. Za nic w świecie. Ale tak to jest jak się żyje na wyspie. W pewnym odosobnieniu od reszty wielkiego i skomplikowanego świata. Przez długi czas wszelkiej maści wirusy i zarazki wirują sobie między mieszkańcami i mutują. Człek się przyzwyczaja, a potem w okresie lata dołączają nowe i trzeba się znowu przestawić.

Mniejsza z nimi… dość mam chorowania w taką pogodę!!!

Jesień chyba w końcu postanowiła postawić na swoim, bo na czereśniach pojawiły się one czerwoności. Na brzozach odpowiednie żółcienie i bursztynienia, a nie tylko jakieś spalone gałązki. W lesie może i grzybki, ale nie sprawdzałam. Zapowiadają wielkie opady po tych wrzących dniach, ale jakoś tego nie widzę. Może w końcu się uda? Bo ile można podlewać, no!!? Ludzie!!!

Wracając do linku…

… ktoś się włamał do niegdysiejszego Jobolandu i obciął osiołkom włosy. No wiecie, one grzywy i grzywki. Nie że golił je do gołej, tylko obciął biedakom włosy i ona moja teoria sprowadza się do wizji osobnika, który potrzebował onego specjalnego włosia. A któż nie byłby lepszy do tej wizji niż… artysta malarz? No weźcie pomyślcie… te pędzle!!! Takie specjalne, takie niesamowite. Albo może jednak jakiś brodacz?

Na pewno psychopata.

Ale jedno drugiego nie wyklucza.

Wiatr…

Ten wiatr czuje się tak bardzo obco na skórze, w powietrzu, w oddechu. Jakoś tak dziwnie. Jakoś tak, jakby nie był z tego świata. No na pewno nie jest stąd. Z Wyspy, z okolic. Z tej wody, tych drzew… tego nieba.

Dziwny.

Na ulicach i w sklepach zrobiło się przestronniej.

Koniec sezonu, czas przed feriami kartoflanymi, trochę odpoczynku od autokarów, wycieczek, tłumów i wiecie, onej nadmiernej epatowości Turyścizny. Ale… nie ma tak, że ich nie ma. Bo w końcu teraz mają być przez cały rok. Nie żebym uważała to za dobry pomysł, w końcu sklepy pozamykane, BiandBisy też, ogólnie mówiąc kiła i mogiła jeśli chodzi o te tam rozrywkowe sprawy – tak samo w Szwecji, więc to norma dla Nordyków – więc co mają robić? Nie no, pewno że ja mam zajęcie, ale ja zawsze mam zajęcie. Mi wystarczają skały, drzewa i widoczki, ale przecież raczej chyba nie wszystkim to tylko starcza, więc…

No nie wiem.

Zobaczymy jak ten eksperyment turystyczny przebiegnie.

Na razie wiadomo jedno… niemiecki, to dominujący język na Wyspie. Dziwnie to brzmi, miesza i ogólnie mówiąc, wiecie – śmieciowe DNA mnie marszczy – no ale… Ekonomia najważniejsza. Nie przyroda. To mnie akurat wkurza, ale tutaj już od dawna ludzi się nie słucha.

Wiecie co… przyznaję, że przez te 10 lat zbyt wiele się zmieniło na gorsze. Problem w tym, że wszędzie się tak dzieje, ale chyba tutaj bardziej człowiek to widzi. Bardziej go to dotyka, bo przecież to ona mityczna, tajemnicza, radośnie baśniowa Północ, czyż nie? Dzieci z Bullerby, Emil i Selma i Pippi… było kiedyś tak całkiem inaczej, a teraz, po wyborach w Szwecji ludzie znowu zachowują się jak dzieci w piaskownicy. Bo my się nie będziemy z nimi bawić, bo przecież, a my też nie, więc… nie wyznaję się w politykach, ale akurat w tym okresie „przed” tam byliśmy, więc rzucający się na ciebie osobnicy w garniakach, byli normą.

No i te bezczelne plakaty na kijkach powbijane wszędzie.

U nas też to tak zawsze przebiega.

Gdyby tak drzewa mogły zadecydować, ciekawe, co by powiedziały?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.