Pan Tealight i Duch Empatii…

„Ogólnie mówiąc namotało się tych duchów ostatnio na Wyspie. Serio, nie wiadomo dlaczego tak je tu garnie, no ale. Jak już są, to niech se będą. No przecież nikt ich nie będzie wyganiał, czy coś w ten deseń. Zresztą, takie egzorcyzmy, to raczej nie na obecne siły Wiedźmy Wrony Pożartej, to raczej nic z tego…

Ale ten akurat był… trochę zdechły.

Nie no, oczywiście, iż wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że duch to jednak duch, no wiecie, taki raczej duchowy nie cielesny i tak dalej. Ale z tym naprawdę było coś innego. Nie chodziło o to, że był nieruchawy i zwisał z brzózki wiedźmowej niczym jakaś tam plastikowa torebka, nawet nie chodziło o to, że seryjnie było wymiarów mikro bardziej, niż ludzkiej postury, ale… widzicie, nie można było z nim pogadać, ni go pobujać, ni nawet przenieść gdzieś, bo jakoś brzózka zdawała się być jego i nie chciał jej zostawić. Na szczęście Chatce Wiedźmy to nie przeszkadzało, więc dyndał tak sobie całkowicie i mikrowymiarowo zdechle…

Wiedźma Wrona Pożarta obrała sobie za punkt honoru, by dokładnie i profesjonalnie zbadać ten byt, ale tak naprawdę od początku zaczęła traktować go jak pluszowego misia, wszelaką zabawkę, przytulankę, przyjaciela i tego tam, wiecie, no osobnika, któremu się zwierzyć można i który, choć słucha, to innym nie rozgada, więc… marnie jej szło. Ale wiecie nie poddawała się…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

A już myślałam, że o suchym pysku będę… ale nie, na szczęście będzie co czytać!!! HURRRRRAAA!!! Cudownie!!!

Maki…

Jest sobie takie pole rzepakowe, które oczywiście już dawno zmieniło się w zielone, nie ma w nim nic żółtego, zwyczajnie jest takie może mocniej zielonkawo-pożółkłe niż zielone, raczej rzadkie i suche dołem… nic interesującego, a jednak.

A jednak w pewnym momencie pojawiły się w nim maki.

Wielkie i krwiście czerwone.

Ale takie wiecie, ciężko krwiste, takie żelazisto niesamowite. Ogromne. Początkowo było ich niewiele, ale z czasem zaczęło ich przybywać. Jakby miały jakąś misję do wykonania, tudzież brały udział w castingu do kolejnej ekranizacji „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. Pewno, że nęciły moją fotograficzną duszę. No ale kilka, no dobra… potem jedziemy dwa dni później, pół pola, pewno, że idę… aż w końcu, kolejny dzień, bo przecież człek jeździ teraz opłotkami przez te postoje, przez te święta, przez wszelakie remonty, no i tak trafia na takowe cuda. Na czerwone pole. Rozlaną krew, zasypiające lwy, odbieraną odwagę, wszelakie zmienności.

Cudowności, zapytania, brak odpowiedzi.

Gdy świat nagle przestał mieć pola makowe, z wiadomych, narkotycznych powodów, to jakoś tak zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać. Że wiecie, że jakoś tak to wszystko jest nie fair. Że jedni gotują kompoty, a inni znowu nie mają już pól, z którymi związane mają wielkie sentymenty. O których marzą nocami… no i sam mak. Dlaczego? Oj pewno, że od mleczka makowego można się uzależnić, ale czy współczesność nie ma lepszych dragów? No serio? Może więc warto przywrócić makowe pałki? Kwiaty, a potem muzyczne cudowności? Może warto? Bo tak bardzo za nimi tęsknię?

Może warto?

No ale… gdy tak człek stoi w onej czerwoności, dziwnej, sztucznej, jakiejś takiej nie do końca znajomej, to czuje się prawie jak w Biblii. Jakby miał przepowiedzieć jakąś zagładę, czy coś? Jakby w końcu został namaszczony na proroka, chociaż serio wcale się na to nie pisał i wie, jest tego pewnym, że kasy z tego nie będzie. I nagle to całe piękno, ta czerwień, błękit nieba i żrące słońce ma jakiś sens. Że to wszystko jest tutaj tylko po to, by to podziwiać. By uczyć się mieszać farby, by doświadczać piękna, by na nowo poznawać maki, by fascynować się tymi ich włochatymi środkami i onymi fascynującymi malunkami… Bo kiedy ostatnio widzieliście maki? Te większe, ale nie wielkie? Wiecie, że one tam w środku, w miejscu, w którym stykają się z nastroszonym, choć gubiącym włoski, pręcikiem, to mają takie biało-czarne barwy…

Takie wojownicze…

Morze znowu.

Bo trzeba.

Co jak się ono morze skończy nagle?

No i maki są po drodze do morza, więc dlaczego nie. Zresztą, co rusz tam jesteśmy, na plaży, to ciągle wody mniej. Wielka łacha, na którą można się wdrapać zaczyna być coraz suchsza i to jest dziwne. Woda co prawda chłodna, ale nie zmarzliwa, więc kąpiel cudowna, toń całkowicie i niesamowicie przezroczysta, piękna i zapachowa, ale… wciąż człeka to wszystko zastanawia. Tego jeszcze nie widział. By morze tak uciekało… Tak się oddalało od plaży, jakby naprawdę nie chciało mieć nic wspólnego z tymi ludźmi, a może i statkami, które oczywiście wzmogły przy braku fal swoją pływalność. Tyle ich na horyzoncie i bliżej, że człek czuje się taki…

… najechany!!!

Ale pływa.

W prawo, w lewo, jako jeden z niewielu młóci te maciupkie fale łapkami, by po prostu się tym nacieszyć, by zwyczajnie wiecie, na chwilę poczuć się na jakiś wakacjach, przestać wglapiać się w komputer, zwyczajnie jakoś tak pobyć gdzieś indziej, no wiecie, poudawać zwyczajnie, jak co roku. No i jeszcze sobie połazić po lesie, po szyszkach, powdychać ten jedyny w sobie, żywiczny aromat, bo może i niedługo do lasów nam wstępu zabronią? Jak nie zacznie padać.

I jeszcze ten Folkemødet…

… znowu kłótnie o przeprowadzkę imprezy. Jak co roku ludzie się żrą, czy to dobrze, że Wyspa, czy jednak niedobrze. Tak w ogóle, to nie mam pojęcia czy oni w ogóle cokolwiek tam uzgadniają, bo unikam spędów ludzkich wyraziście, no ale… wiecie jak to mówią, taka tradycja i tyle.

Każdy kraj jakąś ma.

PS. Z ostatniej chwili. Zabronione jest grillowanie, ogniska i wszelkie użycie otwartego ognia. Czyli oficjalnie Sct. Hans w Gudhjem został odwołany. Jakby kurcze nie mogli bez tego ognia, no serio? Nie no, rozumiem, że to ognisko cały ten marsz z pochodniami, ale nie można inaczej? nie wiem, pobawcie się, ponieście sztuczny ognień, potańczcie, popijcie, no jakoś tak na sucho, bezogiennie?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.