Pan Tealight i Kokony Pierunwiecznego…

„Istniała na Wyspie taka legenda o Pierunwiecznym. O jego potomstwie zawoalowanym w gigantyczne kokony i ukrytym gdzieś w którymś z domostw, a może w jednej z jaskiń? Nie wiedzieli, nie pamiętali. Nawet Pan Tealight nie do końca pamiętał tworzenie się tej legendy. A już samego Pierunwiecznego chyba by nie poznał. Chyba… raczej na pewno, bo gdy ten zapukał do drzwi Sklepiku, tak lekko, cichutko, dziwnie niepewnie jak na wielkie bóstwo…

Wpuścili go.

Wysłuchali.

Nawet dali kanapkę z masłem i świeżym czosnkiem niedźwiedzim. Nawet napoili go herbatą z zeszłorocznych, malinowych gałązek. A potem, postanowili, że za nic nie chcą mu pomóc w odszukaniu dzieci. Nawet gdy tak błagał ze łzami w oczach. Bo widzicie, było nim coś tak dziwnie pajęczego, że wyobraźnia każdemu z nich podsuwała coraz to większe koszmary. A gdy tak człek czy stwór, złoży do kupy treści o kokonach, niciach, powale i oną pajęczynowość osobnika, to jakoś tak… nie oszukujmy się, ale jednak nie, nikt nie chce ogromnych, czy nawet i mniejszych pająków u siebie. Karmienia ich z buteleczki, pieluszek i tak dalej.

Oj nie…

Ale nie mogli mu tego powiedzieć.

No nie tak wprost…

… przecież by go zranili, a mimo wyglądu pajęczego, jakoś dziwnie miły był z niego osobnik. Ciężko zapatrzony w niewidoczną przyszłość i dziwnie zagubiony w zapomnianej przeszłości. W tych zniszczonych ciuszkach powiązanych w jeden kombinezon. Z tym kapturkiem nasuniętym teraz na oczy, z oną pochyloną sylwetką, całym nim takim skurczonym w siebie, świadomym może ich odmowy, a może wciąż karmiącym się nadzieją? Nie chcieli go zranić. A powiedzenie NIE zwykle to robi. I to na zawsze, do końca. I nic z wydumanej asertywności nie pociesza. Nic z błąkających się uśmiechów i rozmowy o własnym szczęściu. Przecież to go wcale nie obchodziło, wcale a wcale. Chyba? Czyż nie?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Ciepło…

W końcu zrobiło się ciepło, ale tylko gdy słońce stoi wysoko. Ono ciepło wszelakie zdaje się być tak mocno zależne od słońca, że poranki i wieczory wieją… a jak wieją, to już na pewno na mocno zimnie. I tak nagle człowiek sobie uświadamia, że może ta wiosna jest tutaj, że może te hiacynty w tym roku w końcu wyłażą z onych cebulek rozrzuconych po trawniku, ale jeśli chodzi o całą resztę, to kurcze nie wiem… Zapowiadają 20 stopni, a potem nagłe ochłodzenie. Pogodynka rozpisuje się o tym dlaczego ci żyjący na wybrzeżach mają zimniej wiosną niż inni, a ja sobie myślę, że havgus wygląda super. Zamyka nas w onej chłodnej kulce i jestem mu za to strasznie wdzięczna.

Bo mi do ciepła niespieszno.

Siedząc na obrzeżach tarasu człek czuje i aromat gówienka rozlanego na polu na przeciwko, wysychające drewno namoczonego przez zimę wiatraka, wzrastające wszystko, czuje trawę, która przebija się i przez warstwę zeschniętej ziemi i mchy… i te hiacynty, dziwnie na zewnątrz pachnące całkiem inaczej, stokrotki, żonkile, masę muscari, które kocham straszliwie, bo pachną i wyglądają jak dzikie winogrona… I już wie, że trzeba będzie wkrótce ściąć oną trawę. I znowu zajmować się całą dookolnością. Czekać aż się rośliny przebudzą i zastanawiać się, czy w ogóle to zrobią? Bo może nie? Może w tym roku to nie wyjdzie, a może szałwia wyraziście i zbyt mocno znielubiła się z zewnętrzem, by wzrastać?

Wzrastać…

Dziwnie to wszystko na Wyspie jest bliżej człowieka. Spacerowania jest w końcu czymś tak naturalnym, tak wybitnie przymusowym, ale przymusowym ze środka człowieka, wybuchającym ze środka ciebie… bo inaczej nie można jakoś… nie być częścią natury. Może dlatego wycinka drzew tak mnie boli? Wkurza niewymiernie, ale przede wszystkim cholernie boli. Gdzieś tam, w środku, wiecie, „w misiu”.

No ale, słońce, ciepło… jak ktoś lubi, to łapać póki jest, bo co będzie, jak go nie będzie. Oczywiście słońce lekko zamglone, ale to taki kimat.

Czas konfirmacji nadchodzi…

Wiecie, taka tam komunia powiązana z bierzmowaniem, ale bardziej na koniach, kładach i tak dalej. Oczywiście jest i zwyczajowy problem… co zrobić z niewierzącymi. Oto i odpowiedź. Czyli konfirmacja świecka. Żeby nie było, mają też takie chrzciny, które bardziej podchodzi pod postrzyżyny słowiańskie, niż coś innego. Ale… chyba nigdy tego nie zrozumiem. Wiecie, onych świeckich komunii tylko po to by dostać prezenty. Tutaj konfirmacja ma jakby trochę głębsze znaczenie onego przechodzenia w dorosłość. W końcu to już takie nie do końca dzieci, choć i dzieci, ale jednak…

Nie wiem, ale jakoś nie dostaję prezentów na Chanukę, więc dlaczego, po co robić coś takiego? Jesteś niewierzący to jesteś, co za szaleństwo? Dlaczego ów ateizm nagle ubieracie w ramy religijności? Podobnie chrzanicie z pogaństwem… Niby tacy wyzwoleni, a tu nagle i kacyki jakieś grzmiące, że kobietom wolno to i nie wolno tego, i wszelakie lepsze i gorsze niby jednostki. Czy tylko ja to widzę, czy jednak po prostu jako jedyna tak bardzo nie toleruję organizacji wszelakich?

Nie chcę być częścią grupy?

Czy jestem samotnikiem?

Jestem.

I co z tego? Dlaczego nagle samotność jest czymś tak złym i czy w ogóle istnieje samotność? Czy rzeczywiście paplanie do innej osoby jest tak dobre? I czy dlatego mój psychiatra łkał na mój widok? Hmmmmm… Piorun go wie, może miał własne problemy, ale tego porządkowania wszystkiego na jedną modłę nie rozumiem. Oj pewno, oczywiście że tak łatwiej ludzi kontrolować dając im coś, do czego przywykli, ale… może zostanę papieżycą? Wiecie, jedna już była, niektórzy mówią, że nawet i kilka, ale czemu nie znowu? Papieżycą od tych niewierzących, co to jednak nie musi nosić okropnych ciuszków w złocie. Nie przepadam za złotem i zbytnią wymyślnością kamieni wszelako nad podziw szlachetnych.

Wolę wiecie, pospólstwo kamienne.

Ale jeśli niereligijni nadal domagają się religijności – tylko by dostać prezenty, nie oszukujmy się… to dlaczego nie mogę być ichnią papieżycą?

Hihihi!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.