Pan Tealight i Bóg Od Knota…

„Stworzyła go…

Tak zwyczajnie. Przerażająco naturalnie.

Po prostu.

Chyba nawet nie myśląc. Może podświadomie wyczuwając potrzebę w świecie, może po prostu instynktownie zdając się na swój umysł? Kto to wie. W końcu ostatnia dowiedziała się o jego narodzinach. Większość już od dawna umawiała się z nim na ciasteczka z czekoladowymi kawałkami i bitą śmietanę w zielonych kubeczkach – inaczej smakowała, serio. No i na herbatę. Tę pijał jak każdy inny. Wysoki, smukły, dziwnie podatny na wszelkie wiatry i przeciągi, a oną jaśniejąc głową, blond z rudawymi końcówkami, choć w rzeczywistości był raczej w podeszły wieku. Zakochany w ogniu, skrzący iskrami, gdy tylko był wkurzony…

I cały jej.

Niby bóg, a jednak w pewnym sensie jej przyporządkowany. W jakiś dziwy sposób poddany, a jednak będący nad nią, we wszelkiej maści pozycjach i annałach zawsze wymieniany pierwszy, opiewany w modlitwach, opsalmiany i znowenniany… ale wciąż… jej. Stwórca ze swą stwórczynią, co kompletnie narzuca nowe spojrzenie na wszelakie mitologie, nawet te obecnie panujące. No wiecie, te właśnie! Jedynie słuszne. Bo jeżeli ona mogła, tak po prostu, to przecież na pewno nie była pierwszą, więc…

Na razie Bóg Od Knota cieszył się wszelakimi przejawami świeczkowości, pobłyskiwań, trzęsących się cieni na ścianach, ciepełka, zapachu przypalonych brwi czy też oną knotowatością. Taką zmienną. Taką inną. I tymi aromatami. I onymi kształtami, wielkościami samych świec, formami i pojemniczkami, w których można je było usadzać. Był zwyczajnie jak zauroczone wszystkim dziecko. I na pewno nie można mu było dawać zapałek.

Jeszcze nie. A może nigdy…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Nadzór” – … zaskoczenie. Przynajmniej na początku, potem cudowna gotyckość, wiktoriańskie rozpasanie, magia… chcę więcej.

No dobra, takich powieści już było sporo. O tych stojących na straży tego, lub innego, pełnego mocy świata. Było wielu strzegących mocy w swoim świecie, a i było niemożebnie wiele takich książek, w których wszystko skąpane było w wiktoriańskości, ale… hmmm, widzicie, tutaj jest coś więcej. Ale i jest coś znajomego, coś takiego niesamowicie przyjaznego jak stara, wytarta, ale cudownie miękka, rozciągnięta koszulka, którą zakładacie, gdy jest wam źle. Bo to chyba opowieść właśnie na taki czas. Gdy już zwątpiliście w dobre opowieści.

Mamy tutaj głównych bohaterów, mamy tajemne bractwo, mamy wszelką magię, nienachalną, pełną zwyczajnych ludzi z ich prostymi, a czasem i pokręconymi historiami. Mamy tych rozumiejących, tych zaskakujących, tych czujących, pamiętających. Ale przede wszystkim wciąż mamy ich… ludzi. Pełne postacie. Doskonale dopracowane od początku do koca. Silne kobiety, dzielnych mężczyzn i komiczność. Bo ta opowieść nie ucieka od żartobliwości, choć ich świat się wali. I choć toczy się tak trochę równolegle, biegnie dwoma torami, to po pewnym czasie one tory się przeplatają, by w zakończeniu znowu… się rozstać.

Chyba chodzi o bohaterów?

Takich świetnie skonstruowanych. A może jednak to ten świat? Nie, jednak bohaterów i sposób w jaki historia została spisana. W jaki jest nadzwyczaj ludzka, choć przecież magiczna… ale czyż magia nie jest człowiecza?

Polecam!!!

I czekam na ciąg dalszy!

Nie miałam o tym pisać, ale jak ktoś znowu przytacza mi piejący na temat poprawności duńskiej artykuł, to mnie trzepie. I dlatego poruszę ten temat, który kilka postów temu zasygnalizowałam. A chodzi o opiekę nad starszymi osobami.

A może chodzi ogólnie o opiekę medyczną, która tutaj leży i powiewa? Nie wiem… wiem, że ludzie umierają i nikt za to nie bierze odpowiedzialności. Że zabicie garstki staruszków jest dziwnie OKAY. A ostatnio, by po prostu wiecie OSZCZĘDZIĆ, nie tylko nie mamy poprawnych dróg, ale będzie ścieżka rowerowa, ale postanowiliśmy nie myć staruszków!!! Wyobraźcie to sobie. No przecież… serio, już karmienie ich kocim żarcie zdaje się pikusiem przy tym. Niby raz tylko się zdarzyło i pewno to pomyłka, wiecie, podobne puszeczki, no ale… i jeszcze to gotowanie jedzenia dla nich w betoniarkach.

Oj, co tam.

Teraz ich nie myjmy!!!

Zacznę od tego, że przekonacie się co to znaczy mycie i jak jest ważne, gdy unieruchomieni w łóżku, po kilku dniach, leżąc z otwartym brzuchem… ktoś umyje wam nogi i włosy. Naprawdę. Dopiero wtedy człowiek rozumie jak bardzo kluczowe może być mycie. Jaki to pieruński luksus taki prysznic i własna łazienka. Oj tak, po użytkowaniu wspólnych w akademikach doznałam niezłej ekscytacji mając własną w pokoju hotelowym. I teraz nagle, onej, zdawałoby się podstawowej potrzeby, prawa do czystości, odmawia się tym, którzy nie mogą po prostu sami siebie umyć. Którzy potrzebują pomocy. Dla których tak niewiele zostało… Ale wiecie, jakby co są rąbane mokre chusteczki. Nagle się okazuje, że mokre chusteczki wystarczą, no i wiecie, taniej to niż pomóc w myciu staruszka.

Naprawdę?

Seriously?

Nagle starsze osoby stają się persona non grata. Kimś doprawdy znienawidzony. Młodych się pieści, pozwala być dziećmi do czterdziestki, ale wystarczy, że pofruną 20 lat więcej i już po nich. Już nie są interesujący, zajmujący, potrzebni… Gdy w UK daje się staruszkom kury – czego serio nie rozumiem, bo ptak łażący po stole, z którego się je, to dla mnie co koszmarnego – tutaj odbiera się wszystko. Łącznie z godnością. Dla wielkiej i potężnej, wszelakiej kasy państwowej. Ale bez urazy, na wypłaty, nagrody i wszelkie tam dla kacyków rządzących jest. I nie, nie wspominam tutaj o rodzinie królewskiej, bo to, co oni robią dla kraju jest czy gigantycznym. No i mam bzika na punkcie korony.

Spóźnione 200 lat dla naszej Królowej!!!

Ludzie są oburzeni, ale tak naprawdę, poza kilkoma wpisami w mediach, to większość cicho siedzi. Bo w Danii człek się nie wychyla. Ona powszechna równość, wymagana i narzucana, niestety też wpływa na małą buntowniczość Tubylców. Zresztą, gdy przypomnę sobie jak nas broniących drzewa obsmarowali, to wiecie co… nic ino se w łeb strzelić. Nie wiem czy to wina telewizji, bo nie oglądam, czy taka wada narodowa, a może dzieje się to na całym świecie, ale głupota boli!!!

Mnie fizycznie!!!

Cierpię!!!

Na zewnątrz niby słońce, niby mgła. Dziwna pylistość wisi w eterze. Przyznaję, że nawet mi się nie chce wychodzić. Zresztą, jakoś nigdy nie byłam zwolenniczką wiosennych uniesień. nie ruszają mnie drzewa kwitnące, choć fajno pachną.

No jakoś nie…

Niby jest ta cała wiosna, a jakoś tak jej nie ma. Nie wiem o co chodzi, le może rok temu tak długo była i tyle zużyła tych wszelakich kwiatowości, że w tym roku postanowiła olać sprawę. No wiecie, wyjechała gdzieś może na urlop; może te roztapiające się lodowce zobaczyć, czy coś? Albo na zakupy… jakieś wyprzedaże, czy coś? Pierun wie. Serio. Ja tam jej ni nie czuję w powietrzu, ni w kościach czy jakoś tak. Staram się sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek się cieszyłam na wiosnę i raczej nie pamiętam.

Sorki.

Pewno sytuacja się wyklaruje w ciągu kilku tygodni, ale jak na razie szaro, chłodno i chociaż zapowiadają naście ciepłości, to ja tam się nie wyznaję. Mi jak na razie wciąż zimno i ogólnie pochmurnie. Ale wiecie, to, że nad Gudhjem chmury, nie znaczy, że gdzieś indziej nie jest inaczej. Zawsze można sprawdzić jak ktoś chce. Podobnie jak one nowe cuda wianki, które to szykują się w kwestiach wszelakiego gotowania. Jak nic Wyspa ma zamiar ostatnio przejść na stronę łyżki i widelca. Malarze się wynoszą. W końcu ile tych obrazów można kupić, co nie… tak, to sarkazm. A jeść zawsze widać się wszystkim chce, więc… więc ona kursy i takie tam widać mają powodzenie. W końcu kto nie chce być kucharzem!? No dobra, ja nie chcę, ale przecież ja jestem taka dziwaczna.

Za to wędkarze serio obrodzili.

Stoją w onej szarości, w płytkiej nader wodzie, dziwnie odstępującej od lądu i czekają. Czasem mam nadzieję na jakiegoś potwora, który wiecie ich tak, jak my żelki misiowe, ale chyba raczej nie. Widać i te nasze stwory zwane potworami, jakoś nie mają smaka na ludzinę. Ptaki się gniazdują, ale też z jakąś niepewnością, i tylko one kije maczane w wodzie. I tylko ono oczekiwanie na srebrzystość łuski, ciężkość na haczyku… napięcie żyłki, trzeszczenie patyczka, wszelkie poruszenie, dreszczyk emocji.

No dobra, kiedyś mnie zmuszono do wędkowania, nie podobało mi się. Nie wiem, jak oni tak mogą stać i maczać, maczać i stać. I że się nie ślizgają na kamyczkach, i że wiecie, wciąż im się to podoba i jeszcze… kurna, że wszyscy mają takie same, wystrzałowe ciuszki. Czasem, a raczej zawsze wyglądają jak jakoweś modelki. A może to jest plan sesji tylko nikt mnie o tym nie poinformował? No wiecie…

… może i tak być przecież.

Wychodzi na to, że to bardzo popularny i ekscytujący sport?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.