„No wiecie, czasem po prostu, tak jakoś, zwyczajnie trzeba się rozerwać.
Po prostu i krzywu trzeba, i nie ma na to innego, tak genialnego sposobu, jak naprawa nabrzeży nocą. Wiecie, lepiej nocą niż za dnia, bo zwyczajnie ludzie nie są przyzwyczajeni do gromady zawierającej taki miks stworzeń, która układa z powrotem zrujnowane przez wiatry wapienne klify.
Klocek po klocku.
… chodzili tam, jeździli, latali. Nawet ostatnio często, bo przed latem sporo trzeba było klifu odbudować i bawili się przecudownie. Czasem rozpalali ognisko, czasem piekli też kiełbaski, a jeszcze częściej straszyli skoczków, gdy udało się im dotrzeć na kamienistą plażę przed zmrokiem. Bo wiecie, z tymi skoczkami, to aż wstyd się nie zabawić, jak się tak latać umie. Przecież nikt im nie uwierzy. Powiedzą, że to niedotlenienie, czy oszołomienie, czy inne dziwactwa ciała i natury i już…
Ale najważniejszy był zawsze klif.
Może i mikry w porównaniu z onymi bardzo sławnymi i znanymi, ale jedyny w swoim rodzaju. Skrywający miliony kości i wszelakie wspomnienia, opowieści, chrupotania, beknięcia, pierdy i cały ten FUN. I jeszcze te klocuszki niesamowite i to dziwne uczucie podsuszania się. No co, niektórym to odpowiadało! Tylko najpierw trzeba było się napić, ale naprawdę napić się po cebulki wszelakiego owłosienia… i wtedy już się było gotowym. Na zabawę!!!
Sami sobie wyobraźcie taką układankę 3D. Pustkę plaży, na której kamienie wieczorem najpiękniej śpiewają, gdzieś lądy w oddali, ale tak bardzo niewidoczne, niewyczuwalne, że właściwie nieważne, więc… i jeszcze ten zakręcający kawałek lądu, który chronił ich przed wzrokiem niepowołanych. Po prostu idylla. Miejsce dla takich jak oni idealne. Nikt nie podeżre kiełbasek, nikt nie zepsuje zabawy, no chyba że wodna policja, ale ci raczej o tej porze roku w to miejsce nie zaglądają…
Za płytko.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
I młyn znowu…
Chyba jestem tutaj po raz drugi w życiu. I jest to dziwne. Zapisuję sobie, by przybyć tu za kilka tygodni, gdy w końcu drzewa zakwitną, ale jestem niepewna onego kwitnięcia. Na razie wciąż tylko krokusy, kilka hiacyntów, pojedyncze dzikie fiołki i kilka żonkili w pełnym odlocie. Cała reszta drzemie.
Sama bym się walnęła do łóżka i nie wstawała, i co gorsza: naprawdę i na pewniaka. Coś źle ze mną chyba. Bardzo źle nawet. Słońce zastąpiła mgła, też nic dziwnego, ale jakoś to jeszcze nie jej czas. Gdzie ono ostre słońce, które tak bolało? I czemu z tą mgłą wcale nie jest lepiej? Jakby tlen ktoś odbierał? A może tylko podbierał? Może gdzieś tam w oddali za oną całą zasłoną z havgusa czai się wielki ufo statek i wiecie, takim odkurzaczem modernym nam zabiera oddychanie? W końcu przecież to, że go nie widzę, nie znaczy, że go nie ma. Że nie istnieje.
Ale ten młyn.
Taki jak zwykle. Woda tym razem nawet przez ono miejsce połowowe płynie. Słychać oną zaprzeszłą przeszłość w tych kamieniach i strzesze pobielałej, miejscami poznaczonej mchem, gdzie indziej znowu zeschniętymi kwiatkami, a jak zajrzycie do środka, to… no tak, tylko dla czytelników o nader mocnych nerwach: pajęczyny. Zawieszone u wysokiej powały, grube dywany, już nie kotary, ale dywany pajęczyn. Kokony Pierunwieczego. Straszne. Przerażające… bo jeśli przeszłość ma coś, co mnie przeraża, to są to większe ilości robali… a już pająki…. AAAAAAAAAAAa!!!
Ale młyn.
Spokojne koło. Spokojna cisza. Nikogo. Pewno tylko przez chwilę, ale jednak… można pomacać kamyczki, one specyficzne, domowe krystaliczne. Można. I te odrzwia czernione, dziwny zapach, trolle pod kamieniami, ofiary zakładzinowe wyciągające swoje macki i odnóża w twoją stronę.
Oj tak, czasem tu straszy w Slusegaardzie, gdzie knajpka wciąż zamknięta, okolica pełna poświątecznych ozdób, trochę bałagan.
No musi gdzieś!
Plaża.
Idąc od młyna z biegiem, a raczej przeciwko biegowi rzeki – bo pokrętna jakaś, zobaczycie koszmar… powycinane drzewa, dziwnie ogołoconą przestrzeń, smutek. A potem od razu, nagle, morze. Szare, dziwnie zamglone, pełne wodorostów tym razem i kilku rybaków. Bo przecież im widać brak widoczności nie przeszkadza. A dzieci i ryby, no sami wiecie jak to jest dziwnie, więc idę w tę mgłę. W oną szarość i dziwną srebrzystość słońca z lekka prześwitującą przez chmury i nagle, gdy już dochodzę do miejsca, które widzę po raz pierwszy, no wiecie, nawet mi się zdarza… słońce przebija się przez chmury i jest niebiesko, do tego rudy pies, stare łodzie, mały, betonowy port… maleńkie domki, potem więcej tych czysto letnich, cisza, gdy tylko pominąć osobnika pitolącego biedne drzewko. Szkoda mi cię brzózko tak bardzo…
I zataczając koło człek wraca do młyna z drugiej strony. Przez łysawy lasek, między jednym sommerhusem a drugim… chyba ich się znowu wszędzie więcej zrobiło, jak onych domów między Svaneke a Listed… Tyle też na sprzedaż. Gdzie się człowiek nie rozejrzy, coś czeka na człowieka. Jedno w cenie porąbanej i nierealnej, drugie, nie oszukujmy się i tak mnie przecież na nic nie stać.
Ale znowu pod młynem.
Ze słońcem odbijającym się w onej wszelkiej wodności, poszumem drzew, wody rozbryzgującej się o kamienie, zapachem niedźwiedziego czosnku… małymi stokrotkami pod podeszwą buta… No tak, wiosna. Może i mikra, dziwna, lekko lęki wszelakie budząca, ale jednak wiosna.
I krowy. W końcu to ich czas…
Znaczy te wiecie kudłate, z lokowanymi grzywkami, czesane przez elfy i wszelakie podziemne ludki, które wciąż nie chcą opuścić ludzkich domostw i przenieść się w one cichsze, sezonowe swe domki… to siedziały na zewnątrz przez cały czas. W końcu u nas te minusy skąpe, a trawa się trawi przez cały rok.
I to na zielono.
Ale one łaciane siedziały w swych oborach do weekendu, teraz mogą już pląsać po okolicach swych wypasionych z widokiem na morze i wiecie… no żyć zwyczajnie, normalnie, po krowiemu… dziko nawet!!!