Pan Tealight i Orzeszek…

„Wtoczył się tuż za wchodzącą z mroźności wietrznej Wiedźmą Wroną Pożartą całkowicie nie pytając się o zdanie, kompletnie chamsko i ogólnie mówiąc targając domowy mir. Takie pewne, że go nie wywalą, takie w sobie zadufane, a może… a może jednak tylko przerażone?

Może w rzeczywistości przed kimś uciekające?

Ale ta jego mina wyrzezana w skorupce, połyskująca lekko połamanymi zębami i wielkim jęzorem wilgocąca co chwilę usta, ze sczerwienionymi policzkami, łysą czaszką, znaczy bezwłosą, ale jednak poznaczoną strzępkami starawej, już gnijąco zielonkawej czapeczki. Ta mina ich nie przekonywała. Bali się onej pewności, wszelkiej, nadzwyczaj przecież dziwacznej na tak mały obiekt, pewności siebie, specyficznej twardości, która dziadkowi każdemu się oprze…

Wtoczył się razem z zimą, która stała się wiosną, gdy Wiedźma Wrona Pożarta przyniosła tłuste od masła naleśniki, by nakarmić nimi Mikołajów, zdepresjonowanych w tym okresie podobnie jak ona zawsze. Mikołajów, którzy nie uznawali innych świąt poza ichnimy, poza zimowymi, a z racji śniegu, wiecie, oczekiwali, że będzie znowu… bombkowo.

Wtoczył się i zaraz za progiem zakręcił i z dziwnym, zaskakującym dla wszystkich postukiem, wrócił na zewnątrz…

Może nie byli tym, czego szukał?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Wiatr znowu się budzi, znowu zapowiadają śniegi…

Co jak co, ale z onych kwietniowych spacerów to raczej na razie nici. Pogoda wyłącznie dla tych zabezpieczonych maksymalnie. Ale może Wyspa zadecyduje wkrótce inaczej. Bo cokolwiek bym nie robiła, to wiosna nadejdzie, no i wszystko znowu się potoczy… rąbane koło. Czas płynie przecież dalej, mamy ten porąbany 1 kwietnia, jeden z dni, których serio nie rozumiem, a dokładniej, to którego istnienia nie rozumiem, bo jakoś one psikusy to nigdy nie są zabawne, a jak jeszcze ktoś dobrze trafi, to…

No więc kwiecień się zaczął i tyle.

Świat postanowił się nie zatrzymać i zaraz będzie maj, lato, potem jesień, zima… i znowu. Czasem sobie myślę, że to już za wiele, że jakoś tak za ciężko, ale potem człowiek się wali w łeb i zwyczajnie robi kolejny krok. Choć cała dookolność strasznie boli. Choć ona dookolność taka piękna.

Jeżeli chodzi o Wyspę, to jest Turyścizna.

Bidoki nadal szlajają się po ulicach, psioczą na wicher i śnieg i ogólnie mówiąc warcząco egzystują zamiast docenić ono mityczne, legendarne, przecudowne podobne szalenie niedoceniane, ono słodkie lenistwo, jakie oferuje im to miejsce. No bo przecież można i popić i pojeść i ogólnie mówiąc zostać pod kołdrą, i jakoś tak zapomnieć o wszystkim. Może ja nie potrafię, ale większość, spoglądając na badania, to raczej bardzo, a nawet bardzo very much!!! A ja? Może pójdę w końcu na lody? Zabawne zdjęcia ludzi zmagających się z pogodą, ale jednak siorbiących słodkości rozbija mnie totalnie. Wiecie, no przecież to nie minus siedemset!!!

A może jednak…

… a może jednak zostać w domu, nie stawiać czoła pogodzie? Może wypróbować ogólną leniwość? Ech, kogo ja oszukuję. Nie dam rady. Nie ma co tamto, to raczej na pewno nie dla mnie.

No i rzeczywiście…

O piątej rano jeszcze było zielono, w godzinę później biało. Przez wiatr i pełnię nie mogłam spać, to niczym dziwactwo koszmarne wstałam zbyt wcześnie i siedziała klikając w klawiszki. Przyznaję, że zieleń mnie zaskoczyła i to mocno. No bo przecież wieje tak, a i temperaturka lekko poniżej, a oni mi tutaj… no obiecali mi śnieg, to winni się z obietnicy wywiązać, co nie?

Ale jakoś tak w okolicach dziewiątej zaczęło się.

Najpierw padało wietrzyście przez kilka godzin, zdawało się, że śnieg nie będzie zostawał, że przecież to już kwiecień, że raczej nie da rady, ale… ale zaczął osiadać, lepić się, dołem przypominać kaszkę. I do tego ten straszny wiatr. Wyjący, ale i dziwnie tulący człowieka, huk fal, wszelaka dźwięczność natury, bez której nie umiem już żyć… a jednak nie mogę spać, więc pracuję, ale kątem oka widzę…

Biel.

I tak zasypało, że po kilku godzinach ślicznie wszystko zabieliło i posypały się wypadki. Mógłby człek pomyśleć, że się kierowcy przyzwyczaili do śniegu, ale widziałam i dziadka stającego nagle na wzgórzu, przy kiepskiej nawierzchni i to na zakręcie, więc… serio, ja po prostu nie kumam tych ludzi. Przez niego jedyną opcją było wypchnięcie pasażera by polazł popatrzeć, czy zza domowego węgła się coś nie wynurza, bo inaczej mogiła i czołowe!!!

No serio.

Ale zasypało i wiecie co, Lany Poniedziałek wstał słoneczny i wciąż niesamowicie, czarownie biały. Piękny po prostu, cudowny i niesamowity. Ciepły dziwnie, czarownie czyste, błękitne niebo i jeszcze to słońce już nie zimowe, dłużej świecące, takie nie na miejscu… i gromady ludzi i wszelaka dziwaczność…

Ale o tym następnym razem.

Bo wiecie, jak nagle po wietrznej czasowości nastaje taka krystaliczność powietrza, to zwyczajnie człowiek wylatuje w naturę i maca, odkrywa na nowo, od nowa, a i nagle spotyka to, o czym wszyscy chyba już pisali, więc czekajcie na opowieść świąteczną. Warto… będzie i o spieprzonych architekturach i szalonych budowniczych, o duchach i tym, że ludzie nie myślą…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.