Pan Tealight i Kwitnij…

„Zewsząd słyszeli te szepty, piosenki, nakazy, błagania, lekkie proszenia, myślowe przymuszania… by rosły, kwitłyby się wiosenniły wszelakie zieleninki, krzewiny i drzewa. Słyszeli je, ale nie brali udziału w onym zaśpiewie. Nie składali nowenn, nie pisali psalmów, po prostu wiedzieli, że natur sama zadecyduje, a Pani Wyspy wciąż piła podejrzany wywar z Zimą, więc sorry misie, ale popada tutaj jeszcze. Może już nie będzie nie wiadomo minus ile, ale będzie minus…

Jednak inni nie dawali za wygraną i wciąż nucili. Fałszując, męcząc uszy, czy też inne organy za nie robiące. Tak po prostu myśleli, że mogą zwyczajnie nakazać naturze by robiła, co im się podoba. Albo one ich kalendarze, które tak lekko zapomniały stare powiedzenia, które odrzuciły wiejskie mądrości…

A ona… ona się wkurzała.

Dziwnie przymuszona.

Dziwnie zaogniona.

Dziwnie niechętna przymusowi.

Kompletnie nienadająca się by jej rozkazy wydawać, do poświęcenia oraz wszelakiej radosności, więc sorry. Nie będzie kwitnienia, będzie to, czego chce. Nie to, w czym najlepiej widzieliby ją inni. Nie to, w czym żyć i trwać nakazują jej wielce modni, przemądrzali i wszelako powtarzalni.

Oj nie.

Nie jej…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Dobra córka” – … jaka jest dobra córka? Jaka powinna być? I czy naprawdę o tym jest ta powieść? O dobrej, poprawnej, wygodnej córce? A może jednak o czymś innym, a tytuł to zmyłka?

Oj tak, tytuł jest jak najbardziej zmyłką, bo i córka nie do końca dobra i powieść nie taka, jakiej się spodziewacie. No wiecie, nie do końca dobra. Coś w niej nie gra, coś jest za płytkie, coś znowu nazbyt poplątane, ale to chyba taki już styl autorki. Ale sama fabuła, sama opowieść i wstrząsające zaskakujące zakończenie mogą przyciągnąć.

Nasza bohaterka jest… straszna. Rozumiem, że wiele przeżyła, ale jakoś nie do końca pojmuję, że dopiero teraz, że nigdy wcześniej, że jakoś jej to pasowało? Dzieci kochają nadmiernie swoje matki, to się zdarza, ale przecież powinna była chociaż dociekać, ale nie ona… Dlaczego? Przecież nie było jej tak wygodnie. Dziecięciu przerzucanemu z miejsca na miejsce, niemogącemu zawrzeć przyjaźni, poczuć się bezpiecznym. Przecież to opis koszmaru, który znam zbyt dobrze. A jednak, jednak Dahlia nie pytała. Dopiero teraz, gdy wszystko się kończy ona wraca do jedynego miasteczka i domu, który może nazwać rodzinnym, by sobie przypomnieć… ale co? No i tu klops, bo przypomina sobie tak wiele, że szczęka człowiekowi opada i tyle. Wszystkiego tego jest tak zbyt wiele i wszystko jest przewidywalne i sztampowe, że nawet ona tajemnicza druga narratorka tego nie ratuje. Nie no, pewno że powieść w ten sposób zyskała ponadnaturalny lekko smaczek, ale duchów się zbyt wielu nie spodziewajcie…

Ogólnie… można przeczytać. By popatrzeć jak można zepsuć dobry pomysł.

Bo pomysł był świetny, tylko coś poszło nie tak.

Turyścizna

Takie to szokujące i nagłe, gdy człek wyłania się w piątek z domu i oni są dookoła. Napierają na niego, kręcą się, a raczej snują niczym zombie w mocno paskudnej aurze. W szarościach, falościach i właściwie jeszcze tylko brakuje, by zaczęło lać. Na razie zapowiadają kolejne śnieżyce, ale wiecie, się jeszcze zobaczy… ale popatrzmy na nich. Oczywiście, że się nie przyszykowali, więc ze sklepów znikają wszelkiego rodzaju ogrzewacze. Łącznie z piwem i innymi tam, kupowanymi na kartony, walizki, skrzynki, zgrzewki i tak dalej.

Zresztą, po co się rozdrabniać, co nie?

Ale wróćmy do mojego zszokowania.

Jak po prostu jakiś dziki plemienny osobnik, który ludzinę to od wielkiego dzwonu widuje, a teraz nagle walą na niego takie zombie tłumy. Jakby mnie wrzucili do dziwnego, znajomego basenu, ale jednak pełnego obcych rybek. I to takich pod wpływem wkurwa i ogólnej degrengolady. Nie no, ja ich rozumiem, że mieli nadzieję na słonko i wiosenny klimat i tak dalej, ale jednak… bez przesadyzmu. Wyspa wciąż piękna i niesamowita. Zapiera dech w piersi, szczególnie gdy schodzimy z Gudhjemowej górki do siebie. Niby tylko kilka kroków, ale jednak… to wybrzeże!!!

Problem, na który spokojnie Turyścizna może narzekać, to wykopki. A dokładniej cudowna bruzda okolona palikami w wiosennym, pomarańczowym odcieniu, która skutecznie utrudnia poruszanie się po mieście. Ale spoko, kilka sklepów otwartych, lody są i wszyscy ślicznie się nimi cieszą nie bacząc na wiatr. Naprawdę mają z nimi zabawę jak zawsze. I to cieszy. Można zjeść prażone migdały – zajebiste!!! Kupić kartkę, trudniej już ją wysłać, kupić coś świątecznego i dekoracyjnego, a nawet i bombkę, bo czemu nie… Większość miejsc jednak świeci pustkami albo zamknięciem, poza lodami i wszystkim tym, gdzie można usiąść i coś zjeść. Co jak co, ale placki i pizze oraz wszelakie inne tam posiłki mają wielu zalotników.

Siedzą i jedzą, w cieple i wszelkiej zapachowości.

Wróćmy do wykopków… nie mam pojęcia co to było tym razem, ale miasto wygląda strasznie. Serio. Niegdyś Wyspa nie pozwoliłaby sobie na jakiekolwiek nieporządki na czas świąt, ale od kilku lat wszyscy mają wszystko gdzieś. Do tego bałagan. Co ja mówię – kurna burdel. Zamiast krokusów mamy torebkę z Netto, zamiast wiosennych irysów, krótkich i słodkich, jakieś kawałki plastiku. Naprawdę jak nie u nas.

Już nie wiem co się dzieje…

Wiosna.

Nie oszukujmy się jest. Jest w pogniecionych krokusach, w tych, które jeszcze nie wyszły, w onych irysach, które dzięki zabukowaniu się w jakichś niedociętych krzaczorach przetrwały przymrozki i wszelkie śniegopadanie. Natura robi swoje mimo braku słońca, czy też wszelkiego ciepła… które podobno ma nadejść na chwilę jakoś w przyszłym tygodniu i dobić nawet 15 stopni?!!! No nie wiem, pożyjemy obaczymy.

I tyle.

Ale najpierw podobno znowu ma się obziębić, obśnieżyć i tak dalej.

Koniec marca oznacza, że campingi się pootwierały, ale raczej w takich temperaturach, to chyba dziwnych tylko ludzi przyciągają. Zawsze jednak są hotele i wszelakie tam mieszkania i domki do wynajęcia. No wiecie, wsio już gotowe. W niektórych może jeszcze jakieś remonty, w tych prywatnych nawet generalne. Za oknami, które nie zawsze widują ludzi po obydwu stronach ruch… wiecie, wszelakie uśpienie się powoli rozmywa. Już wszystko się budzi chociaż czasem funduje sobie jakąś drzemkę.

Czyli jak co roku…

Że tak powiem, ponownie czas koło zatoczył i budzi się w lekko zmienionym świecie. Tutaj brak drzew, tutaj całkiem ich brak, no i jeszcze ta rudera niegdyś nawiedzona w Gudhjem. Białe pustaki, trochę szkła i brak dachu na wzgórzu odartym z zieleni. Warto zobaczyć, choć straszy i kompletnie nie pasuje do otoczenia. To zielone wzgórze było jakieś tajemnicze i fascynujące, a to teraz jest po prostu straszne, brudne i oszpecające okolicę. Ale co zrobisz? No nic nie zrobisz, możesz się tylko pośmiać, że zaraz obok do kupienia jest działka za takie miliony, że łeb mały. A tak, malutka działeczka, ale wiecie z widokiem, taka, w której dyktują wam jak się macie pobudować i jak ogólnie żyć i jeszcze Turyściznę biegającą pod oknami tolerować, bo przecież dróżki nie zlikwidują, co nie? A… i jeszcze będą owce, które nieźle czasem trelują. To jak?

Kto kupuje?

Kto chętny?

Wiosna, zmiany.

Czyli jak wszędzie. Bo przecież bez tego nie da się. Nie można żyć w stagnacji. No nie można, ale jednak, jakoś tak przecież bezpieczniej, bardziej pewnie, znajomo. Jakoś tak człek ma tyle na głowie, że te zmiany w otoczeniu, to serio dają zwyczajnemu człowiekowi w kość.

No ale… wiosna…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.