Pan Tealight i Wielkie Nieoczekiwania…

„Nieoczekiwała niczego.

Właściwie pogodziła się ze wszelką nieuchronnością pecha, wpadek, wszelkiego niepowodzenia i aczepliwości kasy, jeśli chodzi o jej własną osobę. Pogodziła się z tym, ale wciąż nie umiała tego pogodzenia się zaakceptować.

Po prostu nie mogła.

Nie chciała.

NIEEEE!!!

Bo gdyby tylko dopuściła do siebie oną możliwość, że nie spełni się to wszystko, co sobie skrycie, cichutko szepcząc wyłącznie liściom, korze i trawom obmyśliła… wtedy naprawdę nie miałaby po co żyć. Naprawdę. A w takim wypadku, po co w ogóle to ciągnąć? Po co się męczyć i mierzyć z demonami, które sama sobie wyśniła, które wydziergała, zszyła, które kolorowała i sklejała, gdy się potłukły?

Po co?

W jakim celu?

… więc stworzyła swoje własne Wielkie Nieoczekiwania i ich się trzymała. Nie nadziei. Nie wizji. Nie względnych radości, ale właśnie Wielkich Nieoczekiwań. Tej dziwności nietuzinkowej, która była dla niej jak najbardziej zrozumiała i logiczna. Na dodatek świetnie pasowała do jej specjalnej, Niewidocznej Kieszeni. Po prostu nie oczekiwała, a nawet jeśli jej się zdarzyło potknąć w onym postanowieniu, wtedy wiecie… po prostu oczekiwała najgorszego. Od razu stawiała siebie na przeciwko najgorszego, najbardziej krwawego i bolesnego scenariusza, który dodatkowo śmierdział myszami i kawą – sorry, kawy nienawidziła od zawsze – wpadek wszelkich, potknięć. Wiecie, to naprawdę pozwalało jej samej umieścić siebie w świecie: znikać, chować się, nie zwracać uwagi na ludzi, którzy dziwnie chcieli się do niej przytulać, przenikać ją wielokrotnie, wszelako dotykać, czy słowem czy dłońmi, a nawet i myślami, pasować ją we swoich własnych planach i Wszechświatach… Jakby coś wydzielała?

A może zwyczajnie była tylko ofiarą?

A może widać było po niej, że nie oczekuje czegokolwiek, więc wiedzieli, że nie muszą się kompletnie wysilać?

Może?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Spacer, spacer, spacer…

Ten jeden z dziwniejszych i piękniejszych zarazem. Wiecie, wychodzicie w słoneczny, wietrzny, lekko mroźny dzień, docieracie do lasu, jest śnieg, zaczynacie robić zdjęcia, ułożyliście się odpowiednio… oczywiście, że skończycie mokrzy i przemarznięci, ale to serio nie ma znaczenia, jeżeli tylko złapiecie tego rudzika… i przyłazi chmura. I nici ze zdjęcia, rudzika. W ogóle, to rudzik właśnie się wygrzewa w słońcu na granatowej doniczce lekko ośnieżonej – czujecie te kontrasty kolorów? – a wy co, w lesie pod chmurą. Ale nie tracicie nadziei, bo w końcu to ma być też spacer, czyż nie, więc tup tup tup. Torba na ramię i idziemy. Drogą śnieżną, pod górkę, gdzie mchy wyzierają spod śniegowych pierzynek, jakby chciały o coś zapytać, ale jakoś brak im odwagi, a może nie wiedzą w którym języku zacząć rozmowę, więc kapitulują i tylko mrugają porozumiewawczo, bo w końcu ten język ruchów i mrugnięć, dotyków i uśmiechów zna każdy…

I idziecie…

Wpadacie w las.

Względny las, bo droga raczej dość szeroka, no i widać, że wyjeżdżona ciężkim sprzętem, ale co tam… jest las, są iglaki i nagle wszystko robi się szare i ów błękit, który wciąż przebąkiwał coś spoza mleczno-białych chmur znika i zaczyna się niezła śnieżyca. Piękna. Najpierw niczym kulki styropianu spadające z nieba i piorące cię po gębusi, bo przecież… a potem dopiero wielkie płaty, gdy cała ta zawiejka spowalnia, gdy wszystko to zdaje się uspokajać… a ty stoisz między onymi świerkami i po prostu wiesz, że jesteś na miejscu. Choć potem okazuje się, że daleko od parkingu, ale co tam, na Wyspie wszędzie jest blisko. Jeśli tylko idziesz…

Szybciej.

I wiecie co… znowu wyłazi słońce.

W promieniach ostrego, zimowego błękitu skrzą się ośnieżone pieńki, ozielonione pnie i wszystko wygląda tak klejnotowo, jakby się Królowej Śniegu wysypały cudeńka z największej i najważniejszej szkatułki. A w powietrzu tańczą sobie pojedyncze płatki i patrzysz na nie, gdy spadają ci na rękaw, czy rękawiczkę i napatrzyć się nie możesz, bo takie wszystkie jedyne w swoim rodzaju.

A może wszystkich rodzajach?

Jak na razie cały weekend taki…

Co jednak będzie z tygodniem? Z oną apokalipsą, którą zapowiadają? Sprowadzili nawet dodatkowe pługi na Wyspę, a jednak drogi dziś nie do końca odśnieżone i to nawet te pi drzwi oko główne. Boją się powtórki z 2013tego, czy jednak 2010tego? A może z innego tego, no kto ich wie… prawda jest taka, na oną chwilę, że nie pada. Drogi są białe, wieje, zimno. Znaczy wiecie, bardzo zimno na te standardy, „niezimno” na inne i tyle. Ale szarawa niedziela z onymi przebłyskami błękitu ostrego z bielą nietkniętą była naprawdę cudowna. Człowiek mógł poszaleć.

Znaczy wiecie, jak dziecko.

I tak, znowu wróciłam mokra ze spaceru. Do kolan. Nic na to nie poradzę, że fale takie fajne i do mnie lgną. I nie rozumiem dlaczego wszyscy z takim przerażeniem to przyjmują. No przecież to tylko woda. I tak zimna, podobnie jak okoliczności przyrody, choć zdaje się jednak cieplejszą… bo wiecie, wiatr… I te fale, znowu szmaragdowe, piękne, lekko trącące barwą jak WuCeKaczki z zaprzeszłości, lekko takie nierealne, ale jednak… gdyby tylko porwały, to łbem o skałę i po tobie.

Ale śnieg… płatki wciąż tańczą w powietrzu, wciąż wszystko takie dziwnie mocniej bajkowe. Jak to jest, że ona niebieska biel sprawia taką różnicę. I gdzie ludzie? A tak… ferie zimowe się skończyły!!! He he he!!! Turyścizna wyjechała i proszę są warunki do nart, sanek i innych tam ślizgów. Hihihi!!! No dobrze, miałam wredne myśli spoglądając na dzieciaka targającego w dół swoje plastikowe ślizgi w czerwonym kolorze… bo wiecie, jutro szkoła. A ja już nie muszę… ech, nie lubiłam tej szkoły podstawowej.

Oj nie…

Ciekawe, czy nas zasypie?

Czy jutro obudzimy się lekko odcięci od świata? No przez żywopłot auta nie przeniesiemy raczej do tej części drogi, która może być odśnieżona, oj nie!!! HeMan by się przydał, czy wiecie, inna tam Xena. LOL

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.