„Jeżeli chodzi o gryzonie, to Wiedźma Wrona Pożarta, to jakoś miała dziwny stosunek. Z jednej strony z Myszki Miki to wolała tego tam kreskówkowego psa i wujka od trojaczków kaczorowych, ale z drugiej, no wiecie, zbyt dobrze znała ten zapach… oj zbyt dobrze ten smród i ją, Królową Szczurów, która odwiedziła ją niegdyś, gdy była wciąż jeszcze Małą Wiedźmą.
To był jeden z tych upalnych wieczorów, czy już raczej nocy, tuż po sianokosach, tuż po tym, jak wszelkie bizony, głównie pomarańczowe, opuściły okolicę. Oj tak, upalny i pachnący siankiem, skończoną robotą, rozgrzanym ziarnem i wszelakimi tam nadchodzącymi dożynkami… taki był ten wieczór i noc, i oczywiście otwarte na oścież okno. Bo przecież gorąc, a wtedy, choć mieszkała w maciupkim zamku z grubymi ścianami, chroniącymi od żaru, to jednak Mała Wiedźma pragnęła tego zapachu, więc wiecie, miała otwarte okno… i to przez nie przeszły. Przez oną opuszczoną gardę, zwolniony most, wyschniętą fosę i śpiących głęboko, zmęczonych strażników… poprzez pewność bezpieczności, przez nadzieję ochrony…
Przeszły.
Całym stadem umościły się w doniczkach ustawionych na wszelako srebrzystym, wysokim stojaku. Najpierw myszy, cuchnące, zaznaczające swój, a raczej jej rewir, aż w końcu i ona. Wielka i tłusta, ogoniasta i wąsiasta, i dumna z tego. Mała Wiedźma bała się, bała i to tak bardzo, że nie mogła się ruszyć. Nakryła się kołdrą, choć było jej bardzo gorąco, ale nie mogła wytrzymać ni pisków ni smrodu, ni tych ślepi dziwnie połyskujących w świetle księżyca i gwiazd… Czekała na rycerza, czy cokolwiek innego, co ją wyzwoli, ale nikt nie przybył… Szczurza Królowa wiedziała, że tak będzie, więc… po prostu dobrze się bawiła. Robiła wzystko to, czego nie powinna była. Wypiła herbatę, zjadła ciasteczka, przeczytała książki, podotykała wszystkie zabawki Małej Wiedźmy…
Jakby była u siebie…
A może była?
W końcu to ona czuła się tutaj całkowicie bezpieczna i wolna, inaczej by się schowała, inaczej by tak nie nuciła wciąż, inaczej…
A teraz znowu Wiedźma Wrona Pożarta spotkała Szczurzą Królową. Rozjechaną, już nawet nie krwawiącą, lekko sztywnawą, z wytartym na boku futrem, ale wciąż imponującą… leżącą na drodze… i poczuła, że coś w końcu odeszło. I zrozumiała, że to coś, choć odeszło, wciąż będzie powracać, bo przecież jej potomstwo będzie wciąż istnieć i płodzić kolejne… jak to szczury. Ale przecież taka Królowa była jedyna, nawet jeżeli zastąpiła ją inna, więc i nie wróci.
Chociaż…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Wciąż problem szczurowy.
No tak… nie da się ukryć, że źle jest… Szczury opanowały Wyspę, a co gorsza, z powodu piękności i kolorowości domków a co za tym idzie – ich wiekowości, gnieżdżą się oczywiście i w nich, co powoduje choroby.
Serio, muszę sobie odświeżyć Camusa!!!
Wiecie co…
… to takie pokręcone. No bo przecież ludzie higieniczni, żarcia nie porozwalane, a jednak te skurczybyki wielkie i tłuste. Jak nic jakieś mutanty nasłane przez złe siły. Siły, które chcą nas wszystkich pokroić na małe kawałeczki, posolić, popieprzyć, dodać ziółek, odpowiednich do każdego rodzaju mięska oczywiście i potem zrobić wielkie BBQ. Serio. Czasem tak stoją i patrzą na człowieka. Po prostu. Stoją i patrzą, jakby tak naprawdę się nie bały, jakby to nie miało znaczenia…
My… ludzie.
Dotykałam dżumy.
Przetrwalniki, wszystkie te informacje, że wyłącznie w wilgotnych częściach ciała, że… widzicie, wszystko to wiem, ale wiem też o ile więcej ludzi teraz choruje. I to dziwnie choruje, po prostu słabnie. Rzadko nawet ma gorączkę, jakby organizm nie widział żadnej choroby. Lekki kaszel czasem, brak smarków i tak dalej, ale przede wszystkim słabość. Niepokój. Dziwna grypa? Rąbana influenza? A może jednak coś nowego? Coś co się gdzieś wykluło i wymknęło spod kontroli w maleńkich, laboratoryjnych zwierzątkach, które spotkały większe, a te na statkach… w dzisiejszych czasach przecież tak łatwo wszystko roznieść po świecie.
Ludzie padają jak one muchy, tudzież osy, które znalazłam na poddaszu pokazowego domku. Domek przesłodki… gdyby tylko był za darmo, z ziemią i tak dalej, może jednak drewno to jest to? Bo dotąd zawsze byłam zwolenniczką kamienia. Bo widzicie, wiem jak to jest, jak po łóżku hulają myszy. Znam ten smród i dziwny, atawistyczny lęk, że cokolwiek zrobimy, one i tak wygrają. A może to tylko zbyt wiele „Autostopem przez Galaktykę”? Pewno tak, jednak… Może one tylko chcą nas przed czymś przestrzec? Może jednak jest w tym jakieś ostrzeżenie?
Może?
Temperatura powoli spada.
Wszystko to, co wykluło się w czasie tym samym, co rok temu, zamarło. Dziwnie. Jakby zaskoczone, ale tak nie do końca. Oczywiście łącznie z kwiatkami wystawionymi przez dziwnych sprzedawców, co to myśleli, że wszystkie przeżyją i co… i zmienna temperatura najpierw je zmroziła, potem rozmroziła i szlus. Umarły sobie, ale wciąż możecie je nabyć w cenie całkiem niepromocyjnej. Łącznie ze zdechniętym drzewkiem pomarańczowym… ech, ludzie nie myślą wszędzie…
Ale poza tym zima.
Nie no… śnieg to wiecie, bardziej wygląda jak styropian. Pada rano, wyjeżdżając do pracy podziwiacie biel po prawej, zieleń po lewej, a potem, po godzinie wszystko znika. I chociaż temperatura zahacza o ono mityczne poniżej zera, to jednak, jakoś tak topnieje… brutalnie i bezczelnie. Masz nadzieję, że jednak zostanie, że zdążysz się nim pobawić, być częścią tej zimy, ale jednak… znika.
Już go nie ma.
A jednak, wieczorem temperatura znowu spada i znowu sypie. Malownicze, choć miniaturowe sopele zdają się połyskiwać w skąpym słońcu i wszystko wygląda, tak wiecie, bajecznie! Tak jakoś inaczej, w końcu porządnie. W końcu jakoś tak normalnie, bo w końcu zima to mój czas. Tia… marcowe dzieciaki w rzeczywistości wciąż jeszcze należą do zimy, nawet jak się rodzą 25go.
Nawet wtedy…
Podobno znowu ma opaść. Podobno ten tydzień ma być onym najmroźniejszym, ale ja jestem z Wątpiących Tomaszów. Sorry. Najpierw wsadzę swój palec, najpierw leciutko sobie go odmrożę… może dopiero wtedy uwierzę… może? A może nie? Może uznam to za ułudę? Kto to może wiedzieć?
Kto?