Pan Tealight i Pan Szron…

„Przybył.

Na chwilkę tylko, bo wiecie miał inne appointmenty. Inne rezerwacje, ogólnie rozchwytywany w tym okresie naprawdę mógł tylko na mgnienie oka. Tylko by dotknąć tego i tego. Tych kilku desek nad morzem, a których nagle wyrosły mikrolasy. Tylko kilku traw, które nagle się postarzały mimo swojej bursztynowości i zielenowości… onych kilku kałuż, ale wyłącznie płyciutkich. Nie mógł więcej, nie żeby nie chciał, bo nikt tak się nie cieszył jak ona z tego, co robił. Plasnął jej kilka plamek na trawnik, by chociaż sobie popatrzyła, ozdobił liście, a przynajmniej ich brzegi…

A potem podskoczył na Gråmyr i ostatnim tchem zamknął ruchoma powierzchnię stawu. Jakoś mu się udało nie tylko unieruchomić wodę, ale i liliowe liście, które teraz obsypane kryształkami wyglądały jakby były słodkie, lukrowane i ogólnie mówiąc smakowicie jadalne. Przynajmniej to mógł zrobić.

Właściwie, to łyso mu było, bo z chęcią zostałby tutaj na dłużej, bo go tutaj ktoś chciał, pragnął i umiał docenić. Podziwiał go, wstrzymywał oddech, by nie zniszczyć jego cudowności… robił mu zdjęcia, a on tak bardzo kochał pozować, przeglądać się poprzez swoje kreacje w źrenicach oczu tych naprawdę go oglądających. Po prostu uwielbiał. Bo przecież który artysta nie lubi, by go uznać, podziwiać, łechatać… no dobra, poza Wiedźmą Wroną Pożartą, ale to ona przecież go tak namiętnie kochała, więc wybaczał jej wszystko i nie rozumiał…

Dosadnie namiętnie.

Ale musiał uciekać, więc tylko musnął jej ucho skryte pod kapturem. Spojrzał na nią pochyloną nad kałużą z aparatem raz jeszcze. Na nią modzącą kąty i nachylenia światła, grożącą zachodzącemu słońcu, wyzywającą chmury… ech, umiała to robić, jak nikt inny na świecie, a świat przecież znał. Ale czas było na niego. Już był właściwie spóźniony, naprawdę, ale… w końcu, przecież był naturą, mógł się zabawić, więc wziął ją pod rękę i poszli na spacer. A pod każdym ich krokiem ziemia zmieniała się w kamień, a krople wody w kryształkowe diamenty…

I było pięknie. Nawet słońce musiało się poddać…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

W ciszy wszelakiego oczekiwania na wiatr człowiek nagle wyłażąc z domu zdaje sobie sprawę z tego, że ten wiatr tutaj jest, ale wieje tak, że w domu go nie słychać. Coś niesamowitego. Łapiesz pranie… wiecie, zwyczajne życie, więc je łapiesz żeby ci nie uciekło, bo przecież ucieknięte pranie tutaj zdarza się tak bardzo ciężko. Raz znajdujesz samotną skarpetkę, potem jakieś niewymowne, zdarzają się latające buty, bo po coś mają te sznurówki i języczki i dobrze hamujące podeszwy…

Czasem leci coś bardziej intrygującego, ale wiecie, udajesz, że tego nie widzisz, bo chociaż wszyscy i tak uważają cię za wariata, to lepiej nie umacniać ich w onym przekonaniu. Lepiej nie szaleć aż tak.

… więc jest wiatr.

Chociaż nie wali w okna i drzwi, chociaż nie męczy, nie wariuje twoimi własnymi myślami, chociaż wsio zdaje się być w miarę logicznie pokręcone, ale jednak jak na te tereny normalne, to jednak… wieje. Nie wychodzisz, bo czasem po prostu nie można, czasem trzeba posiedzieć w domu, tutaj domy bardzo potrzebują ludzi, nawet ten z koniem. A tak, jest taki dom przy wrotach do Almindingen jest ruina białego obejścia, wokół którego chodzi sobie biały koń. Nie jednorożec jak ten spod Svaneke, ale jednak biały, piękny rumak. Bo przecież u nas koni cała masa. I to nie tylko po to by sobie były i jadły trawkę, ale i by na nich jeździć, a czasem tylko brać je na spacer, ot tak, by szły obok ciebie przez las i ładnie nawiozły ściółkę.

Wiecie jak grzyby rosną na takich kupach?!!!

Wiecie pewno, bo przecież już o tym pisałam, ale… na psich nie rosną. Zwalam to na kamę, którą się w nie wciska. Dziwnie i psy i koty są tak maksymalnie ostatnio nienaturalne, jak pakowanie gówna psiego w torebkę w lesie, zamiast zakopanie onej kupy, a potem oczywiście powieszenie gówna w plastiku na gałęzi.

Taką mam ochotę niektórym po prostu podarować taką choinkę z gównami? Serio… nawet torebeczki pomaluję w kolorowe wzorki!!!

I nagle… tylko na plaży jest cicho…

To jakże często jet najdziwniejsze, że nad morzem jest cicho, gdy wieje. Wiecie, wieje z drugiej strony. Ten dziwny spokój wody i piasków, gdy po drugiej stronie szaleje sztorm, jest tak bardzo zadziwiający. Tak babski. No bo jak nie jak tak? Takie jesteśmy, z jednej strony możemy być tym, z drgiej tym, a czasami mieć w sobie wszystkie żywioły i jeśli tylko zajdziesz wysoko… wdrapiesz się na szczyt, w którym się stykają… zwieje cię, zmiażdży i ogólnie poturbuje.

Lepiej zostać na plaży. Poszukać fajnych patyczków, kamieni, po prostu pobyć sobie inaczej. Nie mierzyć się z żywiołami, bo przecież i tak przegramy. Nie oszukujmy się. Przegramy jak nic. Nic nas już nie uratuje… tam dam dam daaaammm… – spooky music in the background. LOL

No ale w końcu trzeba wrócić do domu.

Poprzez krowy podszczypujące mi tyłek. Może zachwyciło je to, że był taki mokry? Bo przecież jak być nad morzem i się nie zamoczyć. Rzeka mi nie może przeszkodzić, bo do mostu kawałek, a mi zwyczajnie nie chce się do niego iść. Poprzez fale, bo one jakoś tak garną się do człowieka. Jakoś go pragną, choć wolę myśleć, że tylko potrzebują. Nie chcą wciągnąć w otchłanie na zawsze i zawsze, bo ja przecież nie mogę tak zwyczajnie tylko w wodzie, czasem muszę do lasu, czasem na skły, w ruiny… ale tak bardzo ciągnie mnie ta zatopiona wioska. A tak, jest tam pod powierzchnią wioska, prawdopodobnie jedna z najwcześniejszych na Wyspie… ale nie powiem wam gdzie. Nic z tego. Jest moja, tylko i wyłącznie moja. Każdy naukowiec powinien mieć w końcu swoje bajorko, w którym może prowadzić badania. No worries, tylko powierzchniowe. Coraz bardziej zaczynam się zgadzać z teorią nie niszczenia, ale patrzenia, macania, a potem pozostawiania gdzie jest. Jakoś tak. I nie mówienia światu gdzie to jest, bo greedy świat od razu sprzedałby wszystko na Ebayu czy gdzieś tam…

Zmieniam się?

Mocno?

A może tylko dojrzewam do pewnych mądrości?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.