Pan Tealight i Zimowy Motyl…

„Wleciał przez uchylone leciutko, wyłącznie w gestii przewietrzenia i dotlenienia, drzwi do Chatki Wiedźmy. Lekko przemarznięty, z dziwnymi dziurkami na skrzydełkach, takimi jakie mają liście, gdy odchodzą w niebyt, gdy robią się siateczkowate… Wleciał i nic nie mówiąc usiadł jej na monitorze. Na szczęście go zauważyła, ale co ma zrobić na wpół ślepa Wiedźma Wrona Pożarta z osobnikiem wymagającym dość osobliwego, delikatnego i ozdobnego, dokładnego haftowania? Może i była specjalistką od haftowania, ale w trochę innej dziedzinie, więc…

Ale on wleciał.

Mimo wiatrów i deszczowej pogody, mimo braku kwiatów poza kilkoma zamarzniętymi różami oraz mocno zieloną trawą i brązowymi polami… mimo wielkich ptaków zawsze krążących, gadających nad Chatką i dookoła niej. Mimo wszystkiego niewiadomego, a może jednak, może nosząc w sobie jakąś mądrość pokoleń onych motyli przed nim? Może jednak był czymś więcej?

Ale dlaczego wleciał?

Dlaczego teraz?

Niewielki był, ale piękny. Srebrzysto-szary, jakby pokryty szronem, szadzią i maciupeńkimi choineczkami z lodowej treści. Z lodowych historii, opowieści, treści wszelakich, które nigdy nie miały być spisane. I te czółki miał zakończone dziwnie szklistymi kulkami, tak podobnymi do jego oczu… dziwnie lodowobłękitnych. Wleciał i przysiadł na śnieżnej kuli, która połyskiwała tuż obok klikającej w klawisze Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki. Śnieżnym zaklęciu, pragnieniu i marzeniu. Przysiadł i cichutko rozglądał się dookoła. Może wiedział co tutaj znajdzie, może wszystko było dla niego tylko niespodzianką? Może? A jednak było w nim coś niepokojącego. Coś niosącego dziwną przestrogę, coś… strasznego?

Ona wiedziała, że znaki mogły by różnej wielkości.

Wiedziała, że te najmniejsze mogły nieść najbardziej przerażające treści, a jednak bardzo silnie coś ją do niego przyciągało. Coś ją w nim fascynowało. Coś, czego nie potrafiła do końca zdefiniować, a może się bała sama sobie powiedzieć o co chodzi… bo przecież wiedziała. Zawsze wiedziała. Motyl zaś dostał miseczkę z przesłodzoną, ciepłą wodą, porozglądał się, a potem odleciał pozostawiając kilka nietopniejących szronowych igiełek. Zachowała więc je.

Widać kiedyś będą potrzebne.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „HEX” – … intrygująca. Naprawdę. Jakaś taka w końcu inna, chociaż problem ponadnaturalny. Chociaż ponownie to opowieść o ludzkich zachowaniach, o pradawnej biologii, o walcz lub giń…

A wszystko przez legendę i wiedźmę oraz miasteczko obłożone klątwą. Z drugiej strony, kto by im tak serio uwierzył. Ale czy nie jest egoizmem sprowadzanie do takiej mieściny własnych dzieci? Czy nie jest nim ich rodzenie, by zawsze były utaj zamknięte? I czy ten problem można rozwiązać? Ale co, jeśli odpowiedzią będzie wyłącznie nadzór i przemoc?

Dobra powieść.

Intrygująca.

Przejmująca.

Ponownie uświadamiająca nam, że człowiek się nie zmienia. Zawsze zaufa przemocy, zawsze zadba o siebie, a altruizm… cóż? Umarł śmiercią pradawną i nadmiernie nienaturalną. W tej powieści człowiek jest… bardziej zwierzęciem. Egoistycznym tworem, a może… może wyłącznie tym, który działa zgodnie z biologią?

Naprawdę ciekawe.

Zmrożona ziemia fajnie skrzypi pod butami, ale niestety jest to wrażenie wyłącznie miejscowe. W większości słonko walące przez kilka dni na powrót wszystko rozmoczyło i nowe deszcze nadchodzą, więc jak nic spłyniemy do morza. Na dodatek kolejne wycinki drzew, głupota, durnota i bezmyślność, przynoszą dziwną ziemi i skał ruchliwość, więc serio jest coraz bardziej niebezpiecznie. Tylko plaża zostaje sobą, ale na jak długo? Przecież te leżące pod polami zaraz zmienią się w malownicze, choć chłodne, uroczyska dla tych pragnących błotnistych kąpieli.

Naprawdę nie da się wyjść w dzicz.

Zwyczajowe kamienie, po których człek przeskakiwał zniknęły. Zaliczyłam załamanie przy jednym ze stojącym kamieni, którego zwiem Rycerzem o Dwóch Twarzach, bo nie wiedziałam, czy zjeżdżać na dupie do na wpół zamarzniętego Gramyra, czy jednak nie. Ale jednak… ona chociaż drobina zmarznięcia przyciąga mnie jak rąbany magnes z opakowaniem najlepszych – hmm, nie wiem czego, no ale czegoś dobrego i zieleninowego, bo ostatnio jestem nudna. Szukam ich. Onych zamarzniętych występów, maciupkich kałuż, większych, ale okrytych lodowym kożuszkiem. Szukam ich wszędzie… a raczej szukałam, bo dziś znowu deszcz i ciepło.

Jeże wyłażą, rodzą się i tak dalej, jakby znowu wszystko stanęło na głowie, a może po prostu nasz świat już nie ma porządku. Jeśli wypieprzyliśmy biologię na bruk i majstrujemy w czym się da, to czemu się dziwić? W świecie, który jest okrągły wszystko jest jednym, lekko zakurzonym, lustrem. Może to po prostu nowa normalność i należy do niej przywyknąć? Ale jak, gdy w DNA wpisane mam zaspy i wszelką zimność, która tak cudownie sprzyjała snom?

No jak?

Tak bardzo za nią tęsknię. Za tymi innymi zapachami…

… bo tak, świat niegdyś pachniał inaczej.

Nie odpakowywałeś kalafiora z dziwnej folii, a on wrednie nie zasmradzał ci śmiercią i zgnilizną rozkładającego się ciała, twojej całej kuchni. Nie… wtedy tak nie było. Nie było wciąż malusich marchewek, pomidory ze szklarni smakowały inaczej, ogórki podobnie, jak i róże, tulipany i oczywiście goździki… Widzieliście kiedyś pole goździków pod szklanym dachem. Takie niesamowite!!! Albo gerbery? Czy one w ogóle są jeszcze dostępne? A może już zapomniane?

Świat obywał się bez wszystkiego dostępnego przez cały rok. Bez poganiania twórców by pisali, malowali, tworzyli wszystko szybciej i więcej, wciąż nowe i nowe, by szybko to dostać, przełknąć, znudzić się po chwili i już pragnąć nowego. Świat bez cierpliwości, świat tak dziwnie pędzący, że wciąż jestem niewyspana, wciąż jestem skołowana, wciąż… wydaje mi się, że powinnam więcej…

No nic… jako zjadacz zieleniny cierpię. Serio cierpię, wiecie na toalecie. Kończę zbyt często na bułce z masłem, bo cała reszta powoduje u mnie na wspomniane wyżej problemy. Bolesne wyraziście. Bardzo. Nie mam pojęcia jak radzą sobie inni niemięsożercy. Stuff przywożony z Holandii, chociaż opatrzony naklejką EKOLOGICZNE, jest dziwnie zakonserwowany niczym ciała u balsamisty. Silnie. Kalafior niby mały i ciasny, wydaje się, że okej, a potem… tego smrodu nie daje się wywietrzyć przez kilka dni. W końcu wpieprzam kapustę, ale ile można. Na szczęście duńska, więc przynajmniej jakoś żywotna. Marchewki są koszmarne. Pewno, można sięgnąć po żarcie z puszki, ale oglądaliście je ostatnio? Po pierwsze go niewiele, podobnie z wekami, a zawartość cukru i dziwnwych ulepszaczy… po kiego muchomora dodają cukier do groszku w puszce?!!! Czemu trzeba polować na kukurydzę w puszce BEZ CUKRU?!!!

Nic… trze będzie iść i grzebać w korzonkach, są ostatnie, przemrożone owoce dzikiej róży. Jakoś dam radę. Ekhm, albo skończę na makaronie i to się na mnie zemści bardziej niż one biegunki. Eh, powiedziałam biegunka… no ale nazywajmy rzeczy po imieniu, nazwisku, tudzież numerze kierunkowym.

W końcu!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.