„Pojawiła się nagle w Kuchni Białego Domostwa. Zawisła u powały przez nikogo nie zauważona, nie dostrzeżona, nie męczona… nikt nie pytał, czy pytała o pozwolenie, nikt jej nie próbował strącić kijem od Miotły Nielatającej, nikt nawet nie dociekał w książkach czym dokładnie jest… Po prostu wiedzieli, że jeżeli znalazła się tutaj i teraz, oznacza to, że jest to jej miejsce i tyle… Tylko jak przetrwa Zimę, która odrobinę się właśnie ujawniła, jakby uchyliła drzwi od swojej szafy, w której trzymała futerka wyłącznie po niegrzecznych zwierzątkach i te darowane dobrowolnie.
No weźcie, przecież Pani Zima nie będzie się prowadzała w jebanych poliestrach i elastanach… a tak w ogóle, zawsze tylko pani i pani, a więc może czas przedstawić jej męża? Cichego mężczyznę o wysportowanej sylwetce kochającego siekierkę, żywicę w pigułkach i zapach świeżego śniegu? Nie no… to może później. W końcu jej związek z Panem Tealightem wciąż był silnie… śliski.
Ale ta Poczwarka.
Widzicie, mleczno-kremowa taka, ale w dziwne, krystaliczne plamki, nieruchawa niby, bez przydatków, ale jednak czuło się, czuło, że coś w niej jest. Coś co się kiedyś pojawi, ale chyba mu się nie spieszy, chociaż tutaj było ciepło i nikt by jej nie wyrzucał, że to już, że to dopiero, że to coś, co wyszło nie wygląda jak motyl, gąsienica, statek obcych czy brytfanka z sernikiem polanym czekoladą.
Ale pewno w końcu coś z niej wyjdzie…
Tylko co?
I po co?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Szron…
Trochę zamarzniętych kałuż malusieńkich, w większości słonych. Trochę ślizgawiczek, ale mikrych, malusich i trochę traw pobielałych i tyle. Nic poza tym. Spokój i cisza. I ludzie. Oj tak, sobota była szara i rzeczywiście ciemna, ale niedziela zaszalała ze słońcem, brakiem wiatru i przemiłymi krowami, które nie wiadomo dlaczego zaczęły za mną leźć niczym one pieski. A wiecie, krowinki przesłodkie po prostu, z grzywkami, włochate mocne niczym grubiunie owieczki, ale takie wyczesane, Niskie, nawet mi sięgające tylko do ramienia, ale jednak krowy, a ja się krów boję… wiem, dziwny strach. Tak jak jeszcze da się wytłumaczyć ten przed kogutami, kurami, kaczkami, łabędziami i gęsiami, tak krowy? Ino wiecie, te zdawały się takie przyjazne i człek o krok był od pogłaskania ich, ale… może to efekt nadmiernego dotlenienia, w końcu trasa z Hammerhavna do zamku nie jest może trudna, ale ma fajne podejścia które mile palą płucka szczególnie jak masz problemy z zatokami… a ja oczywiście znowu mam!!!
Zawsze mam.
No ale… idziemy sobie od portu w onej pełnej słoneczności, ziemia zmarznięta, ale nie wszędzie, więc błocko included… idziemy, bo człek musi chodzić, tutaj nie usiedzi na tyłk. Po prawej Szwecja, po lewej krzaki, których lepiej się trzymać, bo zjechanie w dół na skały lub w lodowatą wodę może być pewnikiem śmiertelne, choć może i nie? W końcu może znajdzie cię jakieś wędrujące drzewo, które cię uratuje, bo wiecie… proceder wycinania drzew na brzegach Wyspy nadal trwa. Nie wiem co za idiota to podpisał i podstemplował, ale obwiesić za ziobro i genitalia… na zmianę póki ducha nie wyzionie. I niech wiecie, długo go zionie!!!
No przecież helloł!!! W podstawówce już uczyli o erozji!!!
Ale… na razie idźmy.
Po prawej teraz zielono i szyszki i zielna trawka i owieczki i ruinki i oczywiście ta dziwna plaża kamienista pod Hammrshusem, która po prostu czaruje!!! Skalista, często omijana przez wielu, lekko skryta, miejscami odkryta. Po prostu niesamowite miejsce, gdzie wielkie klify zdają się sprzeciwiać falom, a krągłe wielkie głazy na dole śmieją się z nich, że za kilka milionów lat skończycie jak my, cokolwiek będziecie robić i tak nic z tego nie będzie… my to wiemy już.
Na tej plaży mogę spędzić masę czasu. Leżąc, robiąc zdjęcia, wsłuchując się w krzyki ptaków, podpatrując krowinki z daleka – bezpiecznego – wpatrując się w jedno z najpiękniej ukształtowanych drzew na świecie no i oczywiście wsłuchując się w szmer strumienia. Głębszego teraz, szybszego. Może i nie załapał się na pełne oblodzenie, ale udało mi się dorwać kilka fajnych, grubych sopli. W tym dziwnym bursztynowo-blękitnym świetle. W tej ciszy, w onej samotności, która zdaje się być przesycona pełnią przeszłości. Jak się wsłuchać, spod ziemi dochodzą głosy malutkich ludzików, trolle przewracają się z boku na bok, wodne, zapomniane stworzenia się budzą, a ludzkie legendy z przeszłości wciąz odbijają się o skały.
Tutaj jest po prostu cudownie.
Zbyt niebezpiecznie by pływać, ale jednak cudownie, a co do pływania, wystarczy przejść kilkanaście metrów dalej i jest piaszczysta ochronka, gdzie da się zamoczyć i usmażyć kiełbaski. Jeśli się je ma oczywiście. No i jeśli krowy na was nie napadną… a przesłodkie są. Serio. Malunie kudłate, jakby na lokówki włoski miały robione… dwie brązowe, jedna czarna druga czarna z białym piaskiem szerokim w połowie i jednak najpiękniejsza, myszata taka, szarawo-brązowa. Po prostu przesłodka… może jednak czas na takiego pieska w ogródku. Trawy pod dostatkiem, nie dość, że nawiezieie ziemię, to jeszcze na dodatek trawkę zje i proszę samo się napędzający zwierzak! A u nas trawa przecież wciąż zielona.
Wciąż…
Krowinkom umknęłam, chociaż w pewnym momencie już myślałam, że będę dreptała do domu z taką, a Chowaniec za mną będzie jechał w aucie i po prostu rechotał się na całego. Serio!!! Ale dzień był przedni. Ludzi co prawda sporo na szlaku… w znaczeniu, że w ogóle byli, no ale… słońce.