„… a może zwyczajnie stracił duszę?
Bo przecież nie mógł go ktoś ot tak odstawić pod lampę tam, gdzie Tejn się kończyło i zarazem zaczynało. Gdzie wielka tablica oznajmiała początek i koniec. Może i wszystkiego? Może każdej jazdy? Życia?
Klatki?
Stał tak chyba od połowy roku. Prawdopodobnie pojawił się w okolicach posezonowych, ale nikt nie był pewien. Wiedźma Wrona Pożarta przyuważyła go spacerując zbyt daleko, Pan Tealight dowiedział się od Smoka z Komina, a Wiedźmy z Pieca chciały go koniecznie zabrać do siebie. Ale jak go tak po prostu wziąć, gdy nic nie mówił? Może jeszcze ktoś po niego wróci? Może tylko zapomnieli? Może odłożyli, chcieli załadować, ale w tym pośpiechu… został. I już nie wierzył, że po niego wrócą. Pasował do Sklepiku. Był niepotrzebny.
Nikomu.
A jednak nie spieszył się z nimi.
Wciąż czekał, jakby nie chciał odchodzić z tego miejsca, jakby naprawdę je lubił, może widok mu odpowiadał? A może po prostu nie chciał wciąż uwierzyć, że już się skończyło. Te jazdy z górki, które wprawiały w lot jego szprychy i grube opony, ozdoby na kierownicy i koszyczek, który nagle zniknął. Siedzenie było zwykle mokre, ale czasem, czasem wydawało się, że wciąż ktoś tam siedzi.
Pan Tealight odwiedział go czasami.
Nieczęsto, by nie poczuł się nazbyt nagabywany, ale też niezbyt sporadycznie, by czuł się zapomniany… a oczy przejeżdżających obok kierowców już przestawały go widzieć. Zima, której nie było, ale jednak wyznaczała czas, zdawała się przykrywać je czymś na kształt rozmywającej mgły… A może to było tylko i wyłącznie przyzwyczajenie? Wiecie, nic nowego. Ot kolejna, porzucona na Wyspie dusza.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Rowery…
Oj tak.
Ale nie w wietrzne dni. I nie, wcale nie ekologia, czy jakieś sporty… nic z tego. Najczęściej podjeżdżają pod sklep oddalony o kilka kroków by kupić jedną bułkę własnym samochodem tracąc więcej czasu i energii na dojazd, wyprowadzenie auta, rozgrzanie go… niż to wszytko warte. Serio. Oj oczywiście, że są namiętni sportowcy, ale…
Mało ich.
Tak, to Dania, ale bez przesady.
Po pierwsze brak u nas wszędobylskich chodników, po drugie przechodniów, których można by rozjeżdżać i wiecie, jak w Disneyu, odznaczać ich na karoserii? Znaczy na błotniku no… Tutaj jednak odległości dobijają. I targanie gratów ze sklepu oddalonego o kilkadziesiąt kilosów to raczej kiepski pomysł. Szczególnie pod wiatr. Bo sorry, ale dziwne przekonanie, że Wyspa jest płaska, to kłamstwo. Nie mam pojęcia skąd się wzięło, jeśli mamy tutaj takie fajne nachylenia, że ho ho ho.
No ale.
Nie spróbujesz wszystkiego, jeśli siedzisz tylko w jednym miejscu. Na przykład wyłącznie smażysz się na Dueodde. No sorry, ale tak się nie da. Chociaż można. Łazić po płaskim, poza wydmami, obejrzeć latarnię, połazić po brzozowym i iglastym lesie, powdychać onego aromatu cudownego, soczystego, bursztynowego. Popatrzysz sobie na nowobudujące się lokacje dla wybrednych letników, czy też Niemców, którym tak bardzo chce się tutaj osiedlić. Bo wiecie, oni to kurde na wszystko zdają się wszędzie mieć dyspensę. A agresywni są jak jebane owczarki… wiem, przejechali się po mnie jak po łysej kobyle, a tylko przechodziłam. Oberwało mi się za słuchawki w uszach i nie bycie na wiekuiste oddanie rasie panów – a byłam na spacerze, tudzież we własnej robocie, bo szłam po zdjęcia…
Cóż… widać takie czasy. No przecież ci urodzeni w Polsce, to wiecie, gorszy rodzaj chleba. Bardzo glutenowy…
Spacerek…
Niby nie ma słońca, wieje i choć dziwnie ciepło, to jednak zimno, ale idzie człowiek. Bo jak tu nie iść. Usiedzi w domu bez chodzenia z dzień, maks dwa i już go nosi!!! No jak opętanie jakieś, mówię wam, chyba większości to dolega, bo ludzie lezą… gromadnie, rodzinami, mimo wiatru… po prostu.
Wyłażą z pieleszy, zakładają czapki i szaliki i idą. Na skały, w ruiny, w krzaki, między owce, które tam mają to wszystko gdzieś i wciąż między skałami, gdzie trawka ślicznie zielona, a skałki różowiuśkie i białe i ceglaste takie, a nawet srebrzyste… i te niskie, karłowate drzewka, takie słodkie. I znowu owce, niczym ruchome kamienie, niczym ciche, ale jednak intrygujące byty. Im pewno ciepło, ale czy w uszy? Bo je to mają odkryte, a może jednak należałoby zdziergać jakieś nauszniki? I coś na te kopytka… choć na pewno one wiedzą lepiej co im tam się podoba, czy nie. Mają miejscówki z widokiem na morze i zachody słońca, mają słodką trawkę z nutką soli, wodę mają ze źródełka… wolność i od czasu do czasu ludzi do pooglądania.
A może i podglądania?
Bo przecież one patrzą!!!
No serio, patrzą. A czasem jak tak idą szlakiem, jedna szarawo-biała, druga czarno-srebrzysta, to zdają się bardziej turystami niż Turyścizna. A jak tak idą traktem wiecie asfaltowym, oną drogą, która tylko dla wybranych jest nakolna, to człek se myśli, że bardziej tu pasują niż wszystko inne. Takie są…
Normalne.
Piękne nawet. Nie tylko zabawne, nie tylko wglapiające się w żrącego herbatniki osobnika i dziwnie się pod wąsem uśmiechające, ale przede wszystkim, jakoś tak cudownie zwyczajne. Takie… dobre. Nie żeby je ktoś lizał, czy gryzł, ale naprawdę dobre, choć czasem jak tak się patrzą, to wiem, że jak coś zbroję, to zwyczajnie zeżrą mi wątrobę i już. Bez oporów i wszelakich abominacji. Serio. Zeżrą, obliżą się i krwistymi pyskami zawyją do słońca… znaczy do księżyca… Choć dziś na przykład było słonko. Znowu dziwne, za niskie, źle obrócone, ale jednak było…
Niezapowiedziane.