„Pan Tealight stał w oknie Białego Domostwa i spoglądał przez okno na wrzącą rzeczkę, pełną zbyt wielu wód, kłócących się, mieszających, wrednych miejscami. Na one drzewa ogołocone, próbujące się buntować pod uderzeniami mocnego, sztormowego wiatru, ale wiedzące, że lepiej się ugiąć. Na wiatrak, na skały, na most i Wiedźmę Wronę Pożartą Przez Książki, kulącą się, szybkim krokiem zmierzającą w jego stronę – woda już zaczynała wrzeć na herbatę – Wiedźmę, która ostatnio jakoś tak stawała się coraz mniejsza i mniejsza i jeszcze bardziej mniejsza. Nie żeby chudsza, po prostu jakby zanikała. Wiecie, na krańcach się rozmywała… jakby wtapiała się w ziemię, pochylała, tuliła sama do siebie. Jakby to wszystko było zbyt wiele, a przecież był to jej czas, kochała Grudzień… czekała na niego cały rok.
Nie, Wiedźma Wrona Pożarta nie była w nastroju, w ramach filmów świątecznych oglądała „Koszmar z Ulicy Wiązów”, a za najbardziej świąteczny obecnie uznawała… „Die Hard”. Było dziwnie, było źle i nikt nie wiedział co z tym będzie dalej. Bo ostatniego dnia Grudnia szczerze nienawidziła, prezenty już rozdano, więc…
Co dalej?
Tak stał w tym oknie, patrzył na nią powolnie kroczącą, dziwnie niezmagającą się nawet z wichurowym wiatrem, który od kilku dni kolebał Wyspą. Jakby wcale wiatr się jej nie imał. Jakby nawet wiatr bał się jej tknąć. I może rzeczywiście tak było? Pan Tealight siorbnął herbatą chcąc dodać sobie otuchy i… postanowił chwilowo o tym nie myśleć. Miał na sobie swoje nowe skarpetki i jakoś taką nadzieję, że jednak jakoś to wszystko się ułoży. Że naprawdę dadzą radę…
Ale czy był tego pewien? Na małym stołeczku, tuż obok dużego, kamiennego kominka, który pojawił się w Wigilię… siedział sam Grudzień, tak w sobie zagubiony, że aż strach było spytać się o resztę miesięcy.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Jestem śmiercią” – … schematycznie. Ale bez boja, to w końcu cykl, któraś z kolei książka… kurcze sporo ich było? Bliżej już dziesięciu, czy ta jest dziesiąta, a może siódma? Ci sami bohaterowie, kolejna zbrodnia. Jak zwykle autor krwawych zabaw dobiera się i do naszych gliniarzy, czyli po staremu.
… więc dlaczego to czytam? Bo zastanawia mnie co jeszcze można wymyślić, by zabić. Jak jeszcze można kogoś torturować, wiecie, na własny użytek. No i ile razy mogą jeszcze użyć słów w typie: w życiu takiej brutalnej zbrodni nie widziałem. Bo bez obrazy, ale poprzednie były gorsze. Do tego poniżenie jednostki, przewidywalność… a jednak to czytam.
Lekki masochizm?
A może po „Geniuszu zbrodni” nadzieje mi wzrosły? Że tak będzie już zawsze? Wiecie… no ale nie jest. Nie znaczy też, że jest jakoś źle, po prostu rutyna, schemat, dość kiepskie pisanie, ale dobra policyjna robota, słabe wczucie się w postacie ofiar, znowu dwuliniowa narracja oni i on, wkurzające krótkie rozdziały kończące się ZAWSZE jak serialowe odcinki w miejscu, w którym napięcie osiąga najwyższy pułap… i po co to? Ino brak podkładu muzycznego: TADA DA DAAAAM!!!
A treść. No wiecie, jak zwykle seryjny psychol.
I tyle.
Domyśliłam się kogo powinni szukać po pierwszych stronach…
I kapitany nam zygzakują!!!
Wiecie, nie oszukujmy się. Na pewno armatorzy wiedzą, że balansują na granicy niebezpieczeństwa, ale jednak muszą płynąć. W końcu to TEN okres w roku, w którym niczego się nie wybacza. Nawet jeżeli zarzygają całą łajbę, trzeba płynąć. Nawet jeśli obsługa dość będzie miała tego sprzątania, trzeba płynąć. Nawet jeśli kapitan ma dość i uważa inaczej… trzeba płynąć.
Na szczęście tym razem podobno kapitanowi udało się nieźle pozygzakować pomiędzy trzymetrowymi falami. Cóż. Nie oszukujmy się. Nie oznacza to, że wycieczka była przednia i ogólnie mówiąc… smooth. Było strasznie, wyboiście i skocznie, ale jednak mogło być gorzej. Tak naprawdę… oczywiście, że zygzakował, umieją to, człowiek na pokładzie to czuje… ulgę, że przynajmniej tej fali nie zaliczył. Ale też nie zygzaknie każdej. W końcu trafi się taka, dzięki której przepraszasz, że żyjesz… ale przecież nie możesz nie popłynąć. Niektórzy muszą. Czekają na nich rodziny czy praca…
Muszą.
Wbrew naturze.
A może wbrew Wyspie, która nie chce ludzi puścić? Kto ram wie? W tym czasie, w takich warunkach wszystko może się zdarzyć i naprawdę wszystko może nagle zamilknąć. Prawda jest taka, iż mimo sztormu od trzech dni, czy nawet czterech już, promy pływały przez cały czas. Na szczęście nic się nie stało, ale szczerze nie polecam pływania w taką pogodę. No ale jak trzeba, to co zrobicie? Trzeba i tyle…
Aaaaa… wieje. Zapomniała wspomnieć, że wieje? Po tygodniu ciszy wszelakiej wietrzycho jak się patrzy. Targa ścianami, miota oknami, dudni po dachu. O tak, z tym dachem to szczególnie ma ubaw. To brzmi… brzmi serio, szczerze… brzmi, jakby ktoś chodził po dachu. Ktoś grubiutki w wielkich butach. Może i ma zaprzęg reniferów, może i ma sanie, wkurza się na brak śniegu, ale ma swoją magię, więc co mu tam. Poradzi sobie. Tylko czemu tyle łazi. Powinien wiedzieć, że Dania, to kraj często bez kominów. No sorry, takie te ekologie mamy!!!
Prezentów nie będzie?
I już mamy jeden Christmas Miracle
Pijany jeszcze nastolatek wjechał w ścianę. Bez urazy, ale pewno znowu powiedzą, że szkoła go nie wychowała i tak dalej. Że nie miał co robić… ble ble ble. Mam dość. Dziewczynka, która za ścianą spała na szczęście sama wygrzebała się z gruzów. Ale wiecie, dziewczynki pewno jak drzewa, źle stoją, albo coś…
Ogólnie mówiąc, bo zapomniałam, od piątku czy soboty chyba nie mamy prądu. Znaczy Szwedzi w natarciu, znowu coś pomodzili z kabelkiem. Jedziemy na jakimś dizlu i wietrze. Chociaż inni znowu mówią, że coś spalamy innego… tutaj prawdy nie dojdziesz, a nawet jeżeli, to PR Duńskiego Kraju od razu przemieści wam komórki w ich odpowiednie spojrzenie na świat. Wiecie co? Naprawdę wieje. I wydaje się, że wcześniejsze badania dowodziły, że taka ilość wiatraków – a przybyło ich ostatnio – jest w stanie wyżywić w energię całą Wyspę, a teraz nagle podają, że nie?
Komu wierzyć?
W nocy chyba w końcu coś zaczęli kombinować – bo oczywiście Szwedzi pracować w święta nie będą – bo nagle wsio się wyłączyło. No dobra, jakiej nocy, siódma jakoś była i ciemności prawdziwe ogarnęły ziemię. Człek od razu dziwnie radośnie do tego podszedł, że wiecie, do pracy iść nie będzie musiał. Potem se przypomniał, że go zwolnili i zrobiło mu się dziwnie, potem, że do końca miesiąca ma jeszcze pociągnąć… więc znowu problem, a potem to już nie mógł człowiek zasnąć. W ogóle spanie i te wiatry, ech. Nie współdziałają kompletnie, ale to w ogóle.
No a potem mewy się rozwrzeszczały, co było jeszcze dziwniejsze, bo nie dość, że o tej porze roku robią to sporadycznie, znaczy prawie w ogóle nigdy, to na dodatek tak po ćmoku? Przecież one śpią.
Co się stało?