„Dzień to był najważniejszy, ale i noc ważna przed nim, gdy coś się dziać zaczęło przed domem i pod nim. Niby wszyscy spali, nikt nie zarabiał czuwaniem, ale coś takiego, powinno przecież przerwać ich spanie…
A jednak nie, nic się nie stało.
Całe stadko Białego Domostwa spokojnie sobie spało. Jednym śniły się koszmary, całkiem ulubione, innym znowu radosne opowiastki, więc byty te były bardzo przerażone! Jedni się kręcili, jedni pod kocami spali, inni mieli gniazdka, jeszcze inni na gołym bytowali. Wiecie, jak komu pasowało, no jak komu się chciało… temu kołdra, pierzyna, tamtemu i w skarpetach było mało… Jedno było wspólne, że noc już była ciemna. Czas był na odpoczynek i zabawę dzieci cienia.
On wkradł się cicho, jakby pewien, że nikt go nie nakryje. Stąpał niczym kot jakowy, a może i tygrysik? Miał na myśli jedno, jedna gnała go potrzeba, by wiecie ją pomacać, by dotknąć, bombki poprzewieszać.
Bo on by Macaczem Choinek.
On był onym jedynym.
Choinki o nim wiedziały. Czy wierzyły jednak w niego? Cóż, był trochę mały… Oto i była nocka. Oto i był ten czas, a jednak ona się nie bała, choć pierwszy miał być to jej raz. A Macacz? Cóż nigdy nikt go nie złapał, choinki w lesie się nie broniły, więc czemu miał se nie zmacać tej, co wyglądała tak miło. A że była w budynku, toż nie pierwsza taka jego przeszkoda, goni go przecież pragnienie…
… czy choinkom może być szkoda?
Ale biedak nie wiedział, że ta, na którą się czaił. Macana być nie chciała i przyszykowała się na jego napaść. W prawych gałęziach igły, podkradnięte od Wiedźm, w lewej zaśmiała noże i widelczyków pęk. Gdy krzyk rozdarł ciemność, właściwie nic się nie stało. Nikogo to nie obudziło, wiecie, krzyk dla tych bytów to mało. Szmery i nieoczywistości, to mogło serio przerazić, ale krzyk oznaczał koniec, więc snów nie mógł urazić.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Słońce i cisza…
Taka jest ostatnio Wyspa. Dziwna, co nie? Nawet w sporadycznych kolejkach ludzie się nie drą, nie wyrywają sobie ostatnich modnych owocków i tak dalej. Jedni zmęczeni, jedni smutni, właściwie zadowolonych, radosnych brak. Nie mam pojęcia dlaczego w tym roku tak bardzo to widać. Za to wiem, że się myliłam… Kvickly jednak zrobiło przecenę na 4 dni przed świętami! Gratulacje! Jak ktoś wytrzymał, to ochłapy dostanie. Jak ktoś nie zakręcił się wcześniej, to bierze co jest… widok pani idącej z pudłem srebrnych bombek serio mnie rozczulił…
Ale niestety słońce.
Wiatr ma nadejść dokładnie w Wigilię. I będzie i wietrznie i mokro, śniegu się nie przewiduje. I to w ogóle. Straszna perspektywa. Jadąc nocą przez środek Wyspy widać ciemność, tylko gdzieś tam w oddaleniu gaardy się migocą. Ale tylko niektóre są naprawdę ubrane. Tylko niektóre są jeszcze jakoś takie… ciepłe, ludzkie i wszelako mocno jakoś tak domowe. Jakieś takie żywe…
Ale na razie…
… czekanie na wiatr i kąpanie się w ciemności, w końcu to 21szy grudnia. Mój ukochany dzień. Ciepły, choć wiatr sprawia, że jakoś tak mocno podwiewa człowiekowi i to i tamto, a może po prostu potęguje to mój własny stres? Pierun wie, ale dziwnie jest nadal. Smutno jakoś tak. Stoję przy drzwiach sklepu i widzę dziecko tulące wielkiego jednorożca, którego nie dostanie pod choinkę… Fajnie by było móc tak kupić wszystkie zabawki i oczywiście podrzucić 24tego wszystkim coś. Tym, którzy zostają tutaj, którzy naprawdę mieszkają na Wyspie. Przez cały rok. Najczęściej niegrzeszący nadmiarem finansów, najczęściej oczywiście starający się, no ale…
Dziwny ten czas.
Ludzi nie ma na ścieżkach, nie ma ich na sporadycznych chodnikach, jakby Wyspa nagle się wyludniła i to bardziej niż zwykle. To serio zaskakujące. Nie żeby przerażające, ale atypowe. Jakby coś… a może zwyczajnie większość do morza zmyło? Może? W końcu cały czas woda gdzieś stoi. A nad morzem, nad morzem baja. Fale wyrzuciły spore, lekko mleczne kryształy, aż chce się je wyszlifować i spojrzeć do wnętrza onych „diamentów”. Ale jakoś krzemieni mniej… szkoda…
Brakuje mi krzemieni.
Wybraliśmy pooglądać świat i chyba wciąż istnieje. Ludzi mało, mniej niż niewiele. Ostatnie prezenty pakują im w sklepach. Nielicznych. No dobra, widziałam to w jednym sklepie, więc się nie rozpędzam. U nas w Gudhjem w końcu wszystko pozamykane. Nie oszukujmy się. Ceny w spożywczym takie jak dla Turyścizny, a cała reszta to jakaś mrzonka. Wkurza mnie to, ale co można zrobić… tylko iść do lasu. W lesie pustki i samotność, podmokłość wszelaka i różnokształtne pnie. Wszystko wilgotne, omszone, wciąż jeszcze pełne liści, w większości brązowych. Jakby świat wcale nie dotknął właśnie zimy, a dopiero rozwija jesień.
Jakby…
Cisza, spokój… czy przed burzą?
A kto to wie?
Tutaj burze zdarzają się i ciche. Tutaj nawet jeżeli coś słychać, to powiedzą, że nie słychać, więc… ale czy tylko tutaj? Pewno nie? Przecież cały świat to jedno bagienko. Bagienko, po którym trudno się spaceruje. Bardzo trudno. Aż się boję jak wyglądają te ścieżki nadmorskie. Czy w ogóle jeszcze istnieją? A może tym razem woda z Wyspy zniszczyła część siebie? Nie fale. Nie morze. Nie ten ogromny, potężny, cały przestwór wodnistości, ale ona sama?
Kto to wie? Wot… natura…