Pan Tealight i Sznur nad Jeziorami…

„Właściwie, to widok był malowniczy…

… bez urazy. No i te kolorowe, a jednak drewniane spinacze, też były urocze. Ale… po pierwsze ciągle padało, ogólnie było wilgotno a to wyglądało jak bardzo kolorowe pranie. Tylko czyje? I dlaczego nad jeziorami? I czemu przyczepiano do sznura właśnie dość grubiutką damę w obcisłych szortach? W taką różową krateczkę, do tego jasny tiszercik i jeszcze jasne adidaski. I te mocujące ją linki, taśmy i klamry. Na sznurze do prania… a może pranie na sznurze do ślizgania.

Oczywiście, że był to kolejny letni eksperyment Wiedźmy Wrony Pożartej, która do najchudszych też nie należała, a która chciała zobaczyć jak grubszy osobnik ześlizgnie się po sznurze, do którego dorzuciła swoje gacie. Bo jakoś tutaj, nad Trzema Jeziorami lepiej wszystko schło. Nie miało znaczenia, że jezior były oficjalnie ino dwa, a sznur rozciągnięto od klifu do dolności jednego z nich… dla niej jeziora zawsze były trzy i tyle. I gadaj z taką babą.

Tej to emocji zjazdu z góry nie potrzeba, serio!!!

Dlatego siedziała tutaj na górze, przerażona dolnością bytującą sobie gdzieś tam w dalekim dole, obsuwającymi się skałami, duchami robotników ryjących w kamieniu oraz oczarowana malutkimi, kamiennymi ogródkami i lustrem za jej plecami. Jakoś tak omamiona. Ale z drugiej strony ją wwieziono na górę, więc tak naprawdę niczego nie czuła wysokiego. Może gdyby znowu wlazła tutaj sama, ale nie dziś. Nie w dzień podglądania… nie w czas mało dyskretnego nieobcowania z żywymi, którzy byli… inni niż ona.

W miarę normalni.

A ona była tylko ciekawska.

No a pranie wiecie, tak przy okazji…

W końcu mężczyzna o figurze stracha na wróble zapiął ostatnią klamerkę i z przerażeniem spojrzał na linę. Czuł na sobie jakieś dziwne spojrzenie, ale tak bardzo się bał… wiedział, że w dole jest woda, że jakby co, to powinna przeżyć, ale jednak ten udźwig, te poruszenia… może i było bezwietrznie, ale jakoś czuł pod skórą, że stać się może wszystko. Że coś dziś jest jakoś inaczej, ale pani chciała, zapłaciła, więc… przysiad i zjazd…

Pojechała.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Latarnia i mały domek.

Mały domek i latarnia.

No dobra, dokładnie to mały domek przy latarni, z widokiem na Szwecję, do którego trzeba wjechać wąską, serpentynową dróżką, powoli się wspiąć, uważać na krowy i wszelakie inne zwierzaczki mniej lub bardziej dzikie… No bo wiecie, u nas krowinki tutaj jeszcze wciąż na zewnątrz. W końcu trawa tak zielona, że człek sam by zjadł, bo lubi sałatę. Nie dziwota. A pióra, zaraz, wełna im na grzbietach dość grubiutka, nawet u tych czarnulek, które mijaliśmy. Dziwnie na nas spoglądały, jakby wiecie, jakąś wiadomość miały, jakby chciały myto pobrać, czy coś? A może zwyczajnie ludzie im przeszkadzają? A może raczej, no i to chyba uznaję za najbliższą możliwości możliwość… że mają nas za rozrywkę. Zresztą… tak się pochylając, to kurna to rzeczywiście krowy czy ino byki? Małe są i większe, ale braki mają w tych tam elementach. He he he!!! Ale ta ich czerń niesamowita pośród prawie całkiem gołych drzew i skał w onej zatoczce, gdzie im ciepło, nikt nie przeszkadza, więc wiecie, mogą wszystko…

No mniejsza, bo dość o krowach, w końcu człek jedzie na kolejny julemarket. Update co do przeszłych, znaczy zeszłotygodniowych marketów… jak się okazuje nie jestem odosobniona w swej krytyce. Ludzie wprost jeszcze gorzej to wszystko odebrali. Zdołowali się tak, że po prostu nie pójdą tam już więcej. I to never… więc to nie tak, że tylko ja. Hej, nie jestem dziwakiem! Dziwnie się z brakiem onej dziwaczności czuję.

Ale… już jesteśmy.

Po prawej morze, skały i latarnia. Oczywiście można wejść, ale bez przesady, może i lekkie słonko, ale wieje tak, że nic z tego. No i w ogóle nic z tego w moim przypadku, z moim lękiem wysokości… zrobiłam to raz, do dziś mam koszmary. No way… ja wolę do tego domku znowu mu dróżkę wysypali sosnowym proszkiem i cudnie pachnie i choinka jest, i jeszcze ta kapitalnie przemieniająca się hortensja. Po prostu bajka. Ludzi już trochę jest, a przecież pora wczesna. Dopiero otworzyli. A w środku… cieplutko i cuda i wianki. I wszystko takie wiecie nieplastikowe. Kamienie, drewno, świeczki, to na drutach, to na szydełku, to znowu gotowane, to pieczone… w starych filiżankach udeptane żarełko dla ptaszencjów na zimę…

No baja!!! A przez okna jeszcze słonko zagląda…

Tutaj trójkąt zamiast choinki… no kapitalny pomysł. Z poziomymi, długimi szczebelkami rurkowymi, da się na nim powiesić wszystko. A jeszcze w tym oświetlonym oknie. Serduszka na szydełku, krasnale na jajka, ekhm, no i takie bez jaj. Z jednej strony to samo co zawsze – natura, ale z drugiej, wszędzie co nowego, coś więcej. No po prostu bajka!!! Patrzcie. 

Już samo zewnętrze zapowiada baje w zieleniach, bielach i czerwieniach. Serduszka i aniołki. Ten jeden akurat tak się ustawił, że kapitalnie przez niego przechodzi słońce. A tam, w trzeciej izbie – bo pokój to dziwnie brzmi w przypadku tak klimatycznej chatynki – siedzą sobie ludzie i jedzą i piją. Ciekawe, czy też kupili te najlepsze pod słońcem, niebem i księżycami – a co – migdały w nie do końca cukrze. Wiecie, bo to podobno jakiś stary przepis i zębów się na tym nie łamie. Niby słodkie, lekko oprószone cukrem, ale jednak w czymś je chyba najpierw namoczono, bo cudowne są… jakie tam nieba w gębie, wszystkie piekła, bo w niebie to cukier jak nic zakazany!!!

Po prawej ciuszki, nad piecem skarpetki, na przeciwko mnie choinka z kapitalnymi ozdobami, więc łapię świnię… już czwarta, na szczęście. Bo wiecie, u nas różowa świnia to musowa sprawa, naprawdę. Bez niej cały rok do niczego. Do tego trochę świeczek, tych specyficznie skandynawskich, cienkich, ale małych, pasujących do jedynych w swoim rodzaju świeczników… i…

Może na spacer?

No wiem, że wieje, że, nie oszukujmy się, szczególnie tu na górze temperatura odczuwalna szaleje i gryzie w kości przez warstwy poliestrów i tłuszczyków… ale słońce jest, więc trzeba trochę go złapać w siebie, skumulować. No i wracając można przecież by zahaczyć o domek raz jeszcze i wziąć kolejną torebkę migdałów. I jeszcze to serduszko maciupkie na sznureczku. I gwiazdeczkę magiczną z dziureczką.

A co… w końcu tanie, człek wie komu płaci, a za taką atmosferę dziękuje się chyba właśnie w ten sposób. Doceniając to i mając coś od nich na choince.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.