Pan Tealight i Lustrowy Wypadeczek…

„Tak właściwie, to nie do końca wiadomo kto, co i jak, bo gdy dotarli na miejsce, to już było po wszystkim. Wszędzie były tylko kawałki luster. Skąd wiedzieli, że to był wypadek? Bo na niebie pokazał się dziwnie kolorowy napis: przepraszam w kilku językach. Może i nawet kilkunastu, ale wiecie, kto by tam rozeznał one szlaczki? Te kropkowate wycinanki i wszelako rozmaite rysuneczki… one zabawne emotikonki, hieroglify, wszelkiego rodzaju przecinki i falliczne ustrojstwa. Woleli po prostu może nie wiedzieć… tylko że, czyżby do nich należało teraz posprzątanie tego?

Czy już coś takiego się nie wydarzyło kiedyś? Wiedźma Wrona Pożarta narzekała, że coś jej wpadło do oka, ale tylko przez chwilę, więc może nie? Może to tylko cukier z tych czadowych migdałów w polewce?

Może?

W końcu co jak co, ale ona się na Kaja nie nadawała!!! Nie miała potrzebnych utensyliów w sobie i ochoty na ładną panią. Oj tego, to nie miała najbardziej.

Wiedźmy z Pieca oczywiście próbowały się wywiedzieć, kto spowodował one szkody nad Wyspą, ale wieszczenie kiepsko wychodzi, gdy zamiast wieszczyć wpiernicza się przeznaczone do przepowiadania wszelakie ciasteczkowe osobniki. Nawet biedaki nie mogły uciec, bo spryciary piekły je z króciutkimi nóżkami i to całkiem bez butków. I bez stópek też. No to właściwie logiczne, że nie miały butków, kurcze, na co miałyby je założyć? Na uszy? Nie no, uszów też nie miały… ale miały oczy i tak spoglądały błagalnie na Wiedźmę Wronę Pożartą nie wiedząc, że ona za ślepa coby te ich spojrzenia zobaczyć i MOŻE, ale tylko może może zareagować.

Naprawdę.

I co z tym szkłem? Ano… jak puzzle poukładali w jeziorko lustrzane na czubku Wyspy, tym zaglądającym do Szwecji. I całkiem ładnie wyszło.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Żona mojego męża” – … ona. Inna. A jednak ożenił się ze mną. A przecież jestem brzydka. Gruba i niebogata, a jednak…

Tak myśli o sobie nasza bohaterka. Intrygująca osobowość, prawniczka, młodziutka, której mąż ie jest tym ni kim, za kogo uchodził. A może za kogo go brała. No i są jeszcze kobiety. Sąsiadka z naprzeciwka z córeczką. Oraz jego przeszłość, w którą wkracza głębiej i głębiej mimo sprawy, nad którą pracuje. Czy on naprawdę może być niewinny… a potem, czas. Tak, bo tutaj wszystko otacza umykający czas…

Całkiem dobra powieść. Kurcze, trochę dziwnie skonstruowana, nie do końca na początku mogłam się przemóc do bohaterki, ale z czasem, cholercia człowiek strasznie się wciąga. Nagle rozumie, że nic nie jest ni czarne ni białe ni winne ni niewinne. A czasem, w ogóle nic nie można zrobić. Poza dalszą pracą. Bo przecież przede wszystkim chodzi o bycie człowiekiem. A może jednak czasem należy być tą ciemną stroną?

Powieść bardziej psychologiczna niż przerażająca. Choć z drugiej strony, jeśli postawicie się w pozycji naszej bohaterki, przerażająca nawet. Okrutna i straszna. Czym sobie „zasłużyła” na takie życie? Takiego męża? Takie sprawy? A może nikt nie miał na t wpływu poza nią samą? A może o to właśnie chodziło?

I spacer.

Nagle człek na onym czubku świata, odkrywa kawałeczek miejsca, którego nigdy nie widział. Z widokiem, że dech zapiera nie tylko dlatego, że zimno. Z lustrami… Z taką migotliwą czarownością powitą w lekkie błocko, no ale… trudno nie znaleźć teraz błocka na Wyspie. Jest wszędzie.

Po julemarkecie człek musiał się przejść, ale jakoś tym razem nie prosto ku wodzie, bo wiadomo, ścieżki niepewne. Nie też ku latarni, bo wysoka i tak dalej, zresztą tam już był… więc tym razem skierował się w lewo pewien, że tam też był, a jednak nie. Okazało się, że są miejsca obok często odwiedzanych, których jeszcze nie widzieliśmy. Pozostałości po maleńkim kamieniołomie, ale maciupkim wprost, wiszącym tuż nad dwoma, znanymi ze zjazdów linowych, jeziorami. Znaczy zjeżdżacie nad, tudzież do bardziej, jednego, no ale są dwa. Wiecie. Wielki, skalny klif i woda. Niby człek był na górze, a jednak się okazało, że nie do kurcze końca!!! Zwykle od razu walił do latarni, a tu się nagle okazuje, że można było skręcić w lewo i znaleźć się w specyficznym raju. Naprawdę niesamowitym. Jedynym w swoim rodzaju. Pełnym kamiennych ogródków, miniaturowych drzewek i oczywiście jeszcze ta dróżka. Cieniutka… wijąca się.

I lustra.

Jedno większe, niesamowicie odbijające niebo, chmury i to co na przeciwko. Masę kolorowych krzaków i jodełkę. Niby mętna woda po tylu błotnych wpływach, miejscami się przelewająca, ale jednak… bajka. Po prostu lustro, które spadło z nieba by zwyczajnie pokazać jego kawałek. Hmmm… ciekawe, czy w piekle też mają lustra? Powinni mieć, co nie? Przecież przeglądanie się w lustrze to wstrętna próżność i ból starzenia się, więc na pewno mają tam lustra!!!

I oczywiście barierka.

Tak, przeszłam pod nią. Jakby co, tak niska jestem… ale stanięcie tam, na skałach ponad skałami i onymi dwoma oczkami i morzem w oddali, jakoś tak zapiera dech w piersiach, więc nie wolno się zachwiać.

Naprawdę nie.

Ale ten widok. Na oną całą… niebieskość i ZIELEŃ?!!! No tak kurcze, jak nic Irlandia, co nie? Wszystko zielone w oddali, znaczy pola, domeczki białe, one kreatury na nich… po prostu wszystko. Takie to nierealne, miejscami lekko może i zamglone. Po prostu jak z bajki i to nagłe słońce… piękne miejsce. Trzeba tam wrócić wiosną, może coś będzie kwitło, może dla samego widoku, a na razie zjazd w dół, ale samochodem. Żadnych linek, to nie dla mnie.

Zresztą wiadomo, zjeżdżalnia czynna tylko latem, więc nic mnie nie podkusi. Serio musiałoby mnie mocno uszkodzić mózgowo żebym to zrobiła. Oj bardzo. Tak wiecie, na amen!!!

Teraz julemarket w Sandvig.

No i co, że w więzieniu?!!

Każde miejsce dobre. Zresztą ten mały, kamienny domek, pobielony, z drzwiami w moim ukochanym kolorze, z małymi oknami i tym wielkim wychodzącym na umocnienia i morze. Oną zieleń, błękit i granat. Ale kto by tam gapił się na architektury, zdjęcia, czy wydziarane wspomnienia tych, co tu siedzieli… nawet duchy wciąż tutaj przebywające wolą patrzeć na przepiękną ceramikę, na cuda zrobione na drucie, szydełku, czy pierun wie czym. Po prostu wiecie, na wszelkie niesamowitości. Choinki z szyszek i strzępków papieru pokrytych jakąś magiczną masą.

To wszystko jest takie proste, a jednak… kurcze, a jednak skomplikowane. Wymagało masę pracy, a cena… malutka. Każdy może coś dla siebie znaleźć. To sztuka, której nikt nie dodaje zer. Pięć koron za szyszkę z żołędziem i wymodelowaną z tego postać? Przecież to nic. Dodatkowo wsio w torebeczce… a u nas tak trudno znaleźć i dobre szyszki o dobre żołędzie i to jeszcze z czapeczkami!!! Ktoś się narobił. Niby tradycyjna zabawa, a jednak cieszy bardziej niż diamenty i inne tam…

A potem na plażę. Bo przecież można. Morze takie nie do końca wzburzone, właściwie mimo zimnego wiatru bardziej spokojne niż się wydawać mogłoby, ale… nie wskoczysz. Nie przy tym wietrze, ale pogapić się można.

A co!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.