Pan Tealight i Kopalnie Marcepanowe…

Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki twierdziła, że nic by się nie stało, nic by się nie odkryło i wciąż żyliby w słodkiej, ciemnej nieświadomości, gdyby nie deszcze, które ostatnio nawiedzały częściej Wyspę. Znaczy bez przesady, niegdyś to była normalność, ale ostatnie trzy suche lata dość mocno nadszarpnęły oną zwyczajność, więc… czuli się zaskoczeni wodą stojącą, wodą spływającą potęgą swą z wodospadów, ale i tą, która toczyła się spokojniej szosami…

To było coś czarownego, ale i niebezpiecznego w swej magiczności. Woda była wszędzie. Ale to naprawdę wszędzie. Razem z błotem, liśćmi kryjącymi wądoły i inne tam, oraz wszelaką wilgocią. Jakby ziemia miała już dość. A może tylko Wyspa? Może się już napiła… no wiecie, nie miała ochoty na kolejnego drinka?

Ech… ale przynajmniej coś dzięki temu odkryli.

Szli sobie pewnego dnia poboczem nazbyt mokrym Wyspy. Ostrożnie, chwytając się gałęzi i ogólnie mówiąc wszelako chwiejnie. Pan Tealight zaliczył pięć kałuż, Wiedźma Wrona Pożarta za to aż dwanaście razy wylądowała tyłkiem w błockowej paciai. I było zabawnie. Dla innych. Ale wiecie co, i dla nich trochę też, bo przecież było fajnie. To wciąż były znajome drzewa, plaża kamienista, najczęściej, najbardziej zmienna… to wciąż były ostatnie kukurydziane patyki na pustych polach, mięciutkich niczym galaretka, albo kisiel raczej, wciągające…

No mniejsza, gdy tak szli ziemia nagle się obsunęła i wpadli. Wpadli wszyscy z pluskiem lepkim, szalonym wrzaskiem, niepokojem… wpadli w dookoła Wyspy się tłoczące, toczące, buzujące Kopalnie Marcepanowe. Naprawdę nie mieli pojęcia, że one istniały, chociaż wiedzieli, że ten nadmiar marcepanu na powierzchni musi się przecież skądś brać, czyż nie? Ale gdzie byli górnicy? I jak mieli teraz wyleźć na powierzchnię? Tutaj, pośród marcepanowych złóż i rud, wszelakich zawijasów w granitowych ścianach… żył i wszelakich pokładów… byli tylko oni.

A Wiedźma Wrona naprawdę miała dość marcepana od dawna!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Prezent” – … jaki? Jaki prezent jest dla ciebie najważniejszy? Pierścionek? Książka? A może coś więcej… serce…

Oto opowieść o pamięci komórkowej.

O śledztwie, które prowadzi kobieta z sercem innej kobiety. O uczuciach, dziwnych wizjach, o miłości, przyzwyczajeniach nagle się zmieniających… o manii, a może o wielkiej tajemnicy? Powieść wciągająca, ale jednak trochę taka monotonna, Bez jaj. Bez jakiego napięcia. Pewno, że są momenty, gdy nasza bohaterka może podskoczyć na krawędź, ale… coś się nie klei. I choć historia dobra i spójna, bardziej niż „Siostry”, to jednak ciężko mi się ją czytało.

Czy to kryminał czy jednak powieść obyczajowa, a może thriller? Pewno wszystko razem do kupy. Życie, które wystukuje dziwny rytm. Życie, które dalekie jest od onej doskonałości, słodyczy, którą próbuje emanować… Trochę czepiałam się kilku literówek i tłumaczenia, ale to wiecie – na wyrost! Powieść na pewno nie jest zła. Tylko, kosmicznie przewidywalna. Aż do bólu miejscami.

Pada.

Leje…

Czasem tylko nocą, czasem przez cały dzień. Ale nie tak zwyczajnie, wiecie, drobniutko, robiąc wilgotność firankową, ale seryjnie jakby niebiosa się otwarły i cierpiały na bóle mięśniowe i ryczały z tego powodu. I tak jest od właściwie ponad dwóch miesięcy, więc woda… cóż, woda nie wsiąka, ale spływa.

Chyba nie chodzi wyłącznie o powolną przepuszczalność skał pod gnejsowo-granitową częścią mojej Wyspy. Po prostu jest jej aż tak dużo. Na polach jeziora jak morza, kukurydza, która miała być zebrana jesienią zgniła i nic z tego nie będzie. Podobnie wszelakie tam inne roślinności, które miały być na coś poza użyźnieniem gleby… no wiecie, mało się znam na współczesnej rolniczności. Ogólnie mówiąc jest tak mokro, że nie polecamy wszelakich spacerów po powierzchniach nieubitych mocno, lub nie asfaltowanych. Naprawdę i szczerze. A już w lesie takiego orła wywinąć można, że nadacie się na co najmniej pięć godeł i to różnych państw!!!

Dlatego dreptam sobie jak się da, ino sporadycznie się da, albo zdrapuję błocko z półdupków po każdym wyjściu. No co. Nic niezwykłego taka gleba na odwłoku, ale jednak ciąży… Wczoraj się udało i było słonko na kilka godzin!!! JUHUUUU!!! Dało się zrobić zdjęcia do pracy, więc jakoś tak okay. Na dodatek pooglądał sobie człowiek jak choinki ustawiają. Jak one cudowności targają koparkami i przybijają, oplatają nie tyle światełkami, co wszelakim ustrojstwem, które ma sprawić, że one nie dostaną skrzydeł i po prostu jakoś tak pójdą precz. Ale wszyscy wiedzą, że z wiatrem to nie wygramy. Jak będą miały polecieć, to polecą. Dlatego też takie są ubogie. Ino wielkie żarówki, zieloność i gwiazdka na czubeczku. W każdym porcie światełko…

Cudowne są!!!

Tak serio, to woda spływa nawet ulicami. Lepiej się nie ruszać poza cywilizowanie odeskowane, ocementowane i wszelako wiecie, odrogowane. No po prostu. Inaczej można zgubić nawet ciżemek!!! Tak mnie w lesie zassało, bo zawierzyłam kupce liście niewinnie wyglądającej, że omal, omal… omal…

No ale… grudzień!!!

Choinki są, julemarkety są i julefrokosty są.

Czyli oficjalnie JUL jest.

A co. Kto człowiekowi zabroni mieć oną komercyjność, światełka i tak dalej dłużej? Sama i tak jakoś wolę czas przed niż same świętowanie, zresztą, nie oszukujmy się, pogaństwo ze mnie, więc żadnych tradycji, potraw, a już w szczególności kurcze popłochu, czyszczenia i stołu z krzesłami. Bo i po co? Co z tym miałabym zrobić? Taki odlud ze mnie jakiś. Siedzę i gapię się w okno, gdzie światło robi czary. Po prostu magię, czary i wszelakie cuda wianki. Wiecie, niebo wygląda jak wielka sino-szara paszcza, która rozwarła się, by wypuścić światło. Do tego oczywiście pada bardzo mokry śnieg, któremu bliżej do deszczu, ale ja chcę wierzyć, że to śnieg, więc sobie w to wierzę i tyle… a światłu to nie przeszkadza. A piękne jest takie. Nieprzejrzyste, a jednak szkliste. Lekko bursztynowe, a jednak nie do końca, może i złotawe, ale… takie specyficzne. Światło pomiędzy ciemnością a dniem. Takie, które nie do końca jest pewne tego, czy to jego czas? Czy może teraz powinno już zajść i pozwolić niebu spaść nam na głowę, czy jednak nie…

Piękne światło.

Chce się je zatrzymać, ale mija tak szybko. Muska nagie gałęzie, ostatnie liście, wszelaką wilgotność i te trawy wciąż zielone i jeszcze te domki w większości puste i jeszcze… i jeszcze ludzi, nielicznych. I te maszyny pozostawione, które czekają na swoich ludzi, ale jakoś tak mało cierpliwie i już człek ma wrażenie, że same zaraz zaczną kopać, czy tam cokolwiek robić. Bez ludzi, jakby ich nie potrzebowały.

Transformersy jedne!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.