Pan Tealight i Moce Nieprzerobowe…

„Wraz z wiatrami pojawiło się coś w powietrzu. Siły jakieś dziwne, pokrętne, podejrzliwe Dziwnie zabarwione jakimiś pragnieniami, przyczepnością… jakąś dziwną niezbornością, ale też i inteligencją. Podejrzliwą inteligencją, sprytną nadpobudliwie i ogólnie mówiąc, wiecie… pierun wie jak to opisać, gdy tak się czuje, a coś wygląda całkiem inaczej i naprawdę nie można…

No więc wiało.

Wiadomo, że jak wieje, to ono powietrze skądś przyleźć musi, no i dokądś pójść… chyba że ktoś je zbiera, a tutaj, widzicie, chyba właśnie to się działo. Ktoś siał wiatr i go zbierał. Nie, żadnych burz, chociaż czasy takie, że spotkać je można przez cały rok w różnych miejscach różnych sfer czasowych i wymiarowych, to jednak… więc odpuśćmy sobie powiedzenie i stare mądrości, które uznajemy za najmądrzejsze i tak dalej, nic im nie odmawiamy, naprawdę, ale jednak tutaj chodziło wyłącznie o wiatr.

I te Moce.

Dziwnie obce, ale wiecie znajomo kosmiczne.

Z tego samego kosmosu, choć Wiedźma Wrona Pożarta, która wraz z Panem Tealightem podglądała ich zza wydmy, jak bawili się z pozostałościami pomostu, który dał jej tyle radości kąpielowej… nie do końca była pewna co do czasu. Może patrzyli na coś, co było? A może na coś, co dopiero będzie i wcale niefajnie, że właśnie to widzieli? Może nie powinni? Nawet oni? Choć z drugiej strony, a walić to, jeśli tu byli i teraz, widać tak musiało być!!! Nawet te drapiące, bardzo długie i ostre na brzegach wysuszone trawki, które raniły ją mimo portek i właziły w dość intymne sfery… no, teraz dla niej i traw raczej chyba już nieintymne.

Jak wyglądali…

… no widzicie, to wciąż nie do końca ustalone zeznanie, gdyby ktoś każący się legitymować pytał. Zresztą legitymowanie takiej Wiedźmy Wrony to serio nie jest dobry pomysł, b ona nigdy nie nosi niczego przy sobie takiego, a jako legitkę pokazuje język, albo bliznę na brzuchu albo stadko kolczyków, ale tylko z lewego ucha. Nie wiadomo dlaczego to lewe zyskało stemplową moc…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Para w ruch” – … puf puf puf. I jajko na twardo. Ech, to były czasy. Ech, to były podróże, a jakich ludzi się spotykało.

To wszystko, oną całą początkową kolejowość czasów zaprzeszłych udało się Pratchettowi wsadzić w oną niewielką książeczkę. Całą ciężkość, magię pufania, pary i przemieszczania się. Fascynacji biletami i oczywiście przewodnikami. Ono wielkie podróżowanie, ale też i zwyczajnie przemieszczanie się z jednego miejsca w inne, bo wiecie, trzeba.

Powieść jest niesamowita, chociaż najbardziej kocham te książki sprzed czasu pary i wszelkiej elektryczności.

Nowości z roboty LOL Aczkolwiek jedną paczkę gdzieś wstrętna poczta zgubiła. Skurczybyki jedne!!!

Wiatr…

Jest coś niesamowitego w tym wietrze, który pojawia się dokładnie o godzinie zapowiedzianej i o dokładnie zapowiedzianej godzinie się… kurcze kończy. Coś nienaturalnego, oślizgłego i przerażającego Jakby kurcze ten wiatr wypuszczali z jakiejś puszki, aerozolu czy wiecie, innego tam słoiczka… jakby ktoś ludzki go skomponował, a nie sama natura. Jakby nie był przypadkiem, a spętaniem za i przeciw, które mocno postanowiły być razem.

Wieje…

Może i wieje dziwnie, może i jest ciepło. Może i naprawdę dziwnie ciężko człowiek się czuje, ale jednak czyż to nie normalne dla Wyspy. I tylko liści mi szkoda. Bo znowu, kolejna jesień bezliściowa. Bezjesienna dziwnie. Z wysokimi falami i niesamowitymi burzanami morskimi. Aż chce się skryć za jakimś nagim już drzewem, i podpatrywać na ten cały żywioł. Ale co, jeśli wiatr rzeczywiście jest sztuczny?

Co jeśli to tylko fałsz?

Świat dookolny dziwnie z jednej strony wieje i się kłania ku ziemi, a z drugiej… jakoś tak szaleje. Wzrost wszelkich kradzieży, ogólne kłótnie, kolejne problemy. Co się dzieje z tym światem. A kiedyś było tak pięknie. Choć pewne większość powie, że głupio, że o siebie nie dbali ci okradzeni, że przecież trzeba uważać… a co z zaufaniem? Zginęło na jakiejś wojnie, czy wiatr może je porwał? Kto to wie? Nie patrzcie na mnie. Ja już tylko się boję. Bo wszystko dookoła nagle staje się dziwnie złe i okrutne bardziej. Ludzie traktują cię jak durny przedmiot zakupiony dla zabawy, ale jednak kompletnie już nieprzydatny. Może nie do końca zużyty, ale wiecie, chcą czegoś nowego, więc lepiej przedmiot oddać… a akurat większe śmieci zbierali.

No po prostu na czas!!!

Wieje.

A jednak ptaszęta jakoś nie robią sobie z tego ajwaja. Siedzą na skałach, czasem się chwieją, no ale. Wytrzymują wszystko. Co silniejsze i te, co kompletnie nie mają choroby morskiej, unoszą się na falach i podżerają świeżutkie wodorosty i jakieś maleńkie cuda. Pewno smaczne, ale jakoś mnie nie skuszą. Za nic. Trzymam się swojego, suchego terenu. Jak te wielkie, czarne smukłe kormorany, czy co tam, jak te mewy i kaczki, które dziwnie dostojnie trzymają się ino lekko kolebane wiatrem. Stoją na wystających skałach, na onych spiczastych ruinach morskich zamków i zwyczajnie srają na to wszystko. Na piasek, na wodorosty, na ludzi, którzy próbują iść, ale im się jakoś nie udaje. Wiedzą dobrze, że to czas by lepiej nie ruszać się.

Czy się ma skrzydła, czy też nie.

A łódki?

Siedzą grzecznie w portach kolebiąc się i nucą sobie kołysanki. Bo taką pogodę jakoś lepiej przespać. Na sznurach kolebią się im zielone glony i kapusta morska, cudownie odbijająca nieistniejące światło. Dziwnie fluorescencyjna. Piękne to wszystko. I te sznury niebieskie, szare i w innych kolorach, które trzymają je kamienisto-betonowego brzegu i e zardzewiałe pierścienie i jeszcze one szczątki drabinek…

Takie to wszystko zdaje się być tymczasowe, a jednak trwa.

I ono pojedyncze drzewo chroniące w porcie maleńkich komórek, czarno malowanych… ogołocone z liści, nagusie, dziwnie zaniepokojone oną nagłą golizną, ale wiecie, znosi ją dzielnie. Jak co roku. W końcu jemu zawsze obrywa się pierwszemu. Zawsze!!! A jednak trwa. Nie połamane, ale bezlistne za szybko, za nagle. Ech… każdy wolałby powoli zrzucać, wiecie, ale jak się nie da, to się nie da. Nie ma siły by powstrzymać wiatr. Nawet taki dziwny jak ten. Od godziny do godziny. Od mgnienia oka do jego zamknięcia, gdy wpadasz w objęcia snu…

Ech te wiatry.

Już człowiek nie umie bez nich żyć.

Choć czy kiedykolwiek umiał.

No co… człek tez istota wiatrowa!!! Nie oszukujmy się!!! Podobno w niektórych krainach, jak Wyspa, pierdzenie to sprawa codzienna. Szczególnie przy takiej diecie. No cóż, nie można by się spodziewać bezwietrzności.

Ha ha ha!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.