Pan Tealight i Boska Cisza…

Boska Cisza nadeszła, jak to się jej często zdarza z Waniliową Mgła i szczelnie otuliła podwórko i Chatkę Wiedźmy. Jakoś tak był już czas, by wiedźma odpoczęła, by wszystko stało się bardziej miękkie, bardziej spokojne i oczywiście już bardziej Julowe. Tak, Wiedźma Wrona Pożarta była gotowa na Jul i nie ukrywała tego. Gdzieś miała co o niej pomyślą, a zresztą najpierw musieliby ją dogonić, dobrać się do niej, ściągnąć z niej słuchawki, a jeszcze wcześniej odnaleźć i wygrzebać z Chatki, która drzwiami i oknami broniła wszelakiego dostępu do swojej Wiedźmy Wrony. Bo w końcu jak coś się ma, to trzeba to chronić, czyż nie…

Szczególnie coś takiego!!!

Pogoda nie rozpieszczała magicznych i bardziej przyziemnych świetliście, więc ich dziwaczna towarzyszka mogła w końcu doleczyć swoje obolałe od siedzenia plecy, odłożyć trochę myśli na potem, niektóre wyrzucić, i przelać na karty kilka opowieści. Zresztą, trzeba przyznać, iż wszyscy czuli się jacyś tacy przepełnieni i nie chodziło o te wielkie pizze, które udało się im skołować. Ani o serową polewkę do nich i te cebulki smażone i one chlebki i ciasteczka i napitki… Nie, na pewno nie o to chodziło. Po prostu ostatnio jakoś tak było tego wszystkiego za dużo. Za wiele i ogólnie nazbyt. Musieli się jakoś przestawić, rozstroić i jeszcze odbić… musieli!!!

A Boska Cisza naprawdę mogła pomóc…

Ale oczywiście nie Wiedźmie Wronie Pożartej. No przecież, ta to się zawsze musiała buntować. Miała gdzieś wszystkie cisze i akurat wzięło ją na głośności i wszelaką szaleńczą robotnosć. Doprawdy szaleńczą. Ale przecież ta nigdy nie wiedziała kiedy przestać. Zapewne nawet pośmiertnie nie będzie umiała się zachować…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Kapelusz pełen nieba” – … i znowu Tiffany. I znowu dwa tłumaczenia. I tym razem… ech, jednak nawet nie sugeruję próbowania innego. A że dla dzieci?

A niby od kiedy to dorośli się kogokolwiek słuchają?

Tiffany ma patelnię, Babcię W. i wszelaką potęgę własnej głowy, co oznacza, że można napisać powieść „dla dzieci” nie używając: ti ti ti bobasku, tiu tiu tiu. Nie robiąc z dziecka idioty. Wiecie, jak z tłumaczeniem Shreka w polskiej wersji, z którego śmiały się wszystkie pokolenia, a każde rozumiało co innego. Jak zwykle zabawa, jak zwykle mądrość, jak zwykle niesamowite przygody.

I czarownictwo, czyli to, czego lepiej nie unikać.

Podobno czytelnicy Pratchetta dzielą się na tych od wiedźm, od straży i tych co łykną wszystko? Podobno. Bo przecież jeżeli chodzi o Kredę, to jakoś podziały trudno się na niej rzeza. Miękka, a jednak jakoś to nie wychodzi…

Za oknem szarówka.

Niby szarówka, a drzewa palą się jakby ktoś je najpierw smalcem pociągnął, czy tam wiecie oliwą jakowąś, a potem wiecie, miał się dobrze w roli piromana. Fajnie tak bardzo przecież jest. Oj, oczywiście, że 99 procent Duńczyków stwierdzi, że to ich kraj ma najgorszą pogodę na świecie, ale co tam. Ja ich nie rozumiem. Od wilgoci ino zmarszczki się przecież wygładzają, woda czysta, jesień wciąż jeszcze ciepła… nic tylko brykać po zewnętrzu, tudzież kudlać się we wszelakim hygge. No przecież po to coś one hygge wymyślono, czyż nie? Może i puszy się teraz na wszelakich gazetkach i książkach i ogólnie robi furorę, więc wiecie, hygge trochę focha ma i świeczek pachnących za kija pietra dostać nie mogę, ale niech im będzie!!!

Hygujmy się!!!

Na pohybel wszelakim dziwnym myślom i nadmiernej sprzedaży środków wszelako wyskokowych.

Choć nie jest już dobrze. Pićku jeszcze dostaniecie, ale roślinki gliny wam zajumią i pewnie sami zeżrą w ciasteczkach. Bo raczej nie wypalą. No przecież każdy wyczuje. Przeciwbólowe też racjonują nam jakbyśmy byli dziećmi. Niby jeszcze niedawno fajne prochy można było dostać od lekarza pierwszego kontaktu, but not anymore! I pewno dlatego Dania przestała być najszczęśliwszym krajem onego świata. Wiecie, nie mamy dopalaczy.

A potrzebujemy…

… czasem?

Nie oszukujmy się, sporo ludzi tutaj choruje na depresję, stany wszelako lękowe, ogólnie jesteśmy stanem osób dość mocno zwichrowanych. Ci normalni się nie zdarzają. A może się zdarzają, ale wiecie, mają krótki termin onejważności swej normalności? Kto to tam wie. Chyba nie spotkałam onych normalnych.

Może to i dobrze?

Jeszcze bym się zaraziła?

Tak, najważniejszym elementem każdej terapii wyspowej są spacery…

Iście.

Kroczenie.

Lekki trucht, czy też bieg. Można też wybrać rower, ubłocić się po uszy, chociaż zapewniam, że akurat takowe ubłocenie można osiągnąć też dzięki wyłącznemu stąpaniu na nóżynach własnych. Mam na to dowody!!! Ale jeśli chodzi o rower, to zrobli nowe trasy dla tych terenowych. Błotniste i wszelako kręte, drzewowe i wiecie omszałe… gdyby ktoś był zainteresowany, to pamiętajcie na dzikie zwierzątka i tych, którzy je podpatrują. Świntuchy jedne.

No zoofile i tyle!!!

Tak ogólnie mówiąc, naprawdę wystarczy wziąć w plecak flaszkę wody, jakiegoś batona, przegryzkę i po prostu sobie pójść. Pójść od siebie, do siebie może? Po prostu wyleźć i wleźć ponownie. Otworzyć, zakluczyć, a potem odkluczyć i znowu zatrzasnąć. Bo w tym świecie już nie zostawia się rowerów unattended i drzwi pootwieranych. To się zmieniło. Buchnęło jakieś dziesięć lat temu i… i choć jeszcze w okresie posezonowym można trafić na oną rozpasanowość miejscowych, tak jakoś już nie… umiera to wszystko. Ono dziwne bezpieczeństwo. Strach wyłącznie przed tym, co wyleźć może z rzeki, morza czy lasu. Pierwotny i baśniowy. Strasznie to smutne, tak bać się tylko ludzi. Drugiego człowieka, trzeciego, dziesiątego.

Straszne to!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.