„… a podobno znał wszystkich, nawet tych co mieli być wymyśleni dopiero w tym tygodniu, przyszłym miesiącu, czy tych, którzy zawładną umysłami przyszłej ery. Nie żeby mieli być jakoś wybitnie interesujący, tudzież już zaciągnęli u niego jakieś długi, ale Przedwieczny Pan Tealight wiedział zwyczajnie takie rzeczy. Zwyczajnie i niestety. Pospolicie stara już Wiedźma Wrona Pożarta dziwnie też wiedziała… ale wiecie, to całkiem inna kwalifikacja czynu. Zresztą, ona nie lubiła się do tego przyznawać, bo rozmowa z człowiekiem, który wie… jest straszna.
Dlatego lepiej nie wiedzieć.
Ale on się pojawił.
Obski Bożek.
Całkowicie nieznajomy, jak nic z innego wymiaru i czasu i przestrzeni, i jeszcze na dodatek odmiennej silnie specyfikacji stylistycznej. Czy też, powiedzmy to dosłownie – goły był, ale wiecie, w kolorowych, lekko pastelowych, z ciemniejszymi wtrętami, koralikach. Chyba drewnianych i ceramicznych, sądząc z brzęczenia i dręczenia, paciorkowych, owiniętych dookoła jego grubiutkiego ciałka nie do końca niemowlaka, nie jeszcze starca… pojawił się. W sandałkach typu Jezuski Duo. Z torebeczką z ręku i berłem, oraz dziwnym wisiorkiem w kształcie lampy oliwnej, ale nie miał w sobie nic z dżina.
Oj, oczywiście, że od razu wiadomo było, że gość z boskiej generacji, ale jednak i on i ci patrzący na niego – rumieniący się bardziej lub mniej, w tych, czy innych granicach cielesności i myśli – nie do końca wiedzieli, czy to jego czas. I dlaczego akurat tu jest, przecież żadnej bożnicy ostatnio Wiedźma Wrona Pożarta nie pobudowała… tak, zdarzało się jej tworzyć takowe. I po co w ogóle jest i ile może i co za to chce, i czy obecność jest obowiązkowa?
A może są zwolnienia lekarskie chociaż?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „W północ się odzieję” – … i się skończyło. Wszystkie tomy kioskowej serii wydane. Naprawdę ładne, estetyczne, jeżeli spoglądacie tylko na to, co dobrze wygląda na półce, to jak najbardziej! Twarda okładka, kolorki, a jednocześnie wciąż ten stary posmak.
Śliczny papier w środku… kremowy, grubszy, w końcu nie rozmazują się literki jak w pierwszym wydaniu. Ech, pamiętam te wydania, zeszytowe takie, kupowane we Wrocławskiej Składnicy Księgarskiej… ech nostalgia…
Ale, treść?
No taka sama!!!
Jak zwykle wiedźmy, jak zwykle te starsze i te młodsze, jak zwykle magia… zaskakująco prosta głowologia, ale też i ta, która powala na kolana. Ta, której nie daje się wytłumaczyć ściemą i placebo. Magia prawdziwa, która nakazuje ci się pokłonić i wyznać grzechy, a potem, jeśli tylko były głupiutkie, wyśpiewać je, wypić, zabawić się… W roli głównej oczywiści Tiffany Obolała, Kreda i Nac Mac Feeglowie oraz zło, z którym trzeba sobie poradzić. Tylko, czy ona już do tego dorosła?
A może aż za bardzo?
Jak tak bardzo wieje, najbardziej zaskakujące jest słońce.
Pojawia się nagle, wyłazi spoza ciężkich chmur, szarawych, albo tych granatowych, które nie zdarzają się tutaj często… i atakuje. Nagle cały ten Armageddon na zewnątrz wydaje się być totalnie nie na miejscu. No bo przecież jak tak, przy słońcu? No jak on śmie? Przecież może i wieje, ale ona światłość jest aż nazbyt radosna. Może i po drugiej stronie Wyspy mają ogromne fale, ale nie tutaj.
Nie…
Tu mamy światło.
Może czasem się chowające, może czasem znikające, może czasem i całkiem niemożliwe, ale jednak. Tu je mamy. A może to nie słońce, ale dziwne światło skumulowane ponad chmurami, które zdaje się od czasu do czasu przeciekać z tej czaszy, w której ją umieszczono? A może to worek? Wiecie, taki dziwnie pierwotny, z jelita czy innej tam skóry, długo czyszczony, szyty, woskowany. Całkiem zdający się być niezniszczalnym… Ale przecież nie, to nie może być.
Nie może… przecież zapowiedzieli sztorm.
Po takim dniu zwykle wychodzisz przed dom i zbierasz rozmaite elementy wystroju, które jednak pofrunęły – jak kosz na śmieci – i znowu dziękujesz sobie, że nie zgodziłeś się na jakiekolwiek wiszące, ozdobne roślinki. Oj, oczywiście, że wyglądałyby niesamowicie i pięknie by rosły, ale pomyśl sobie jak daleko teraz musiałbyś szukać tych doniczek. Nie. Zbyt wiele roboty. Zbyt wiele. Lepiej pozostać bliżej podłoża i zainwestować w gigantyczne klomby. Ciężkie i nieruszalne, ale mieszczące tyle kolorów!!! Bo widzicie, tutaj wietrzności to codzienność. Wiesz, że będą połamane drzewa, wiesz, że będzie masa sprzątania i ogólnie wszystko będzie przez co najmniej dzień wracała powoli do normalności powietrznej, ale wietrzność, to też normalność.
Tylko trochę inna.
A teraz znowu słońce.
Może trzeba zakładać już więcej warstw na siebie, ale nadal się da pływać. Naprawdę. Tak, woda to wszelaki szok na początku, ale ciało szybko się przyzwyczaja, a męczenie się rozgrzewa mięśnie i nagle… już nic nie czujesz i boisz się tylko wyjścia z tej wody. Onego momentu nim ręcznik dotknie twojej skóry, nim zdejmiesz mokre stroisko. Nim znowu wleziesz w jakąś określoną temperaturę.
Tak wiem, mory zwykle tylko wchodzą do wody i wyłażą, ale ja nie jestem morsem, ja muszę pływać, ruszać się, coś robić, bo inaczej wariuję, nawet w morzu. Ale oczywiście tylko wtedy, gdy nie ma wielkich fal.
Ale wróćmy do świata dookolnego, a nie moich dziwnych zachowań. Oficjalnie zaczynają się ferie, czyli też oficjalnie zaczyna się czas wzelkich dyniek, słomianych kostek, dziwnych kukieł i pragnienia nagonienia Turyścizny. Ciekawe czy się uda. Podobno pogoda powinna dopisać, więc może rzeczywiście… tylko dlaczego? Tak serio, nie możemy wymyśleć czegoś swojego. Muszą być te dynie? Potem gniją przez dłuższy czas… niby logiczne, że natura i przemienią się w pryzmę ziemi, ale jednak… jakoś mi z nimi smutno. Tak jak z choinkami, tylko one, w nich jest coś więcej. Są jakby miejscowe, a te dynie dziwnie nieprzynależą do tego świata. A przecież mamy co pamiętać. Spaloną JĄ iegdyś. Oskarżono, on ją zadenuncjował, a może ktoś inny…
Dlaczego nie pomyśleć o NIEJ.
No nie wiem.
Ale jednego jestem pewna. Znowu będzie tak samo, no i znowu większość sklepikarzy oleje to wszystko, więc lekko powieje smutkiem. Tak jakoś. Ale na szczęście las wciąż stoi, więc wiecie, zamierzam spędzić ten czas tam, w ukryciu. Może i powinnam zająć się ogródkiem, ale walić ogródek. Może zrobi się sam?