„Z Grzybową Pan Grzyb, pochodzący z całkiem dziwnego miejsca, którego nazwy nikt nie potrafił wymówić, zamieszkali w gårdzie o żółtych ścianach, żółtych myślach i wspomnieniach, żółtych pokojach, żółtych jaśniej ścianach i ciemniej pociągniętych oknach… Miejscu o żółtych legendach i mitach całkiem słonecznych, o jasnopomarańczowych duchach i mikrych pomocnikach z dziwnie nagietkowymi twarzami. Obsadzonym słonecznikami dookoła, ale całkiem niewidocznymi pośród tej całej żółcieni…
… oraz ze wściekłym, kompletnie żółtym kogutem.
Tam, gdzie i płot był w ciemnych odcieniach żółtego drewna, a słoma na dachu tylko wspominała swoje złotawe czasy. No i oczywiście komin żółty był i kury, dwie krowy, dwa konie, oraz całkiem żółty wóz, którym wozili nie tylko siebie wzajemnie. Gdzie myśli nagle stawały się dyniowe, a wszelaka myśl brzoskwiniowa, mandarynkowa i pomarańczowa w tej jaśniejszej, sokowej odsłonie.
Zamieszkali.
Sprowadzili się bez żadnego zawiadomienia, żadnej żółtej kartki ze złoceniami oznajmiającej, iż Pan i Pani Grzybowie mają zaszczyt zaszczycić swoimi zaszczycającymi osobistościami Wyspę. Zwyczajnie nagle się pojawili z tymi meblami lekko lecącymi stęchlizną, starym ciastem drożdżowym, babką piaskową bez lukru i żółtym psem o trzech oczach oraz klapniętym ogonie. Zawsze nieszczekającym, bo i po co, już sami właściciele dziwnie odstraszali.
Oczywiście Pan Tealight pomyślał przez chwilę o tym, że może powinien jednak się do nich przejść, w końcu to sąsiedzi przez lasek i drogę, ale w końcu stwierdził, że gdyby tylko droga, albo tylko lasek to by jeszcze wypadało, ale obydwie te rzeczy ich oddzielające, jakoś tak zwalniają go z obowiązków głębokosąsiedzkich. No i w końcu to on był tutaj najstarszy, więc chyba oni powinni? Z drugiej strony, kto tam dzisiaj poza Wiedźmą Wroną Pożartą dbał o jakiekolwiek konwenanse?
I miał z tego powodu wyrzuty sumienia?
No serio…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Następna dziewczyna” – … po pierwsze. Nienawidzę porównywania książek do bestselerów. Wiecie, obecnie każde grubsze trochę fantasy to „Gra o tron”, co nie? Kilka klapsów w książce, już Grey…
Ale… co do książki, to jest średnia. Żeby nie powiedzieć iż słaba. Mamy porwaną dziewczynę, zbuntowaną nastolatkę i matkę, która wyrzuca sobie, że nie jest dobrą matką i która oczywiście uważa, że jej córka nie ma żadnych tajemnic. No po prostu serio? Znowu to samo? Kiedy w końcu dorośli przestaną myśleć, że kontrolują swoje dzieci? Helloł? Nie pamiętacie jak to było?
Serio?
Mniejsza.
Tak naprawdę w tej powieści nic się właściwie swej kupy nie trzyma, a postacie są nie tyle papierowe, co właściwie nie istnieją. Są imieniem i nazwiskiem, są oczywiście określonym przydatkiem: matką, córką, gliną… Są tym wszystkim, ale niczym poza tym. Brak w tej powieści jakiejś głębi, brak w niej tak wiele, że zdaje się być śmietnikiem. Gdyby wywalić z niej i to i tamto, może coś by z tego było, potem lepiej ją napisać, lepiej skleić i dorzucić kilka opisów, może… Intrygujący element matczynych lęków tutaj został sprowadzony do ogromnej wady!!! Cała rodzina ma jej za złe, że ta jest chora. Że ma stany lękowe!!! Serio?!!! Tak chcecie postrzegać tę chorobę? Czy autorka w ogóle wie co to znaczy bać się i zwyczajnie nie móc?
Naprawdę?
Oj nie polecam.
Piękna pogoda.
Serio!
Nawet polazłam sobie wiecie, popływać. Oczywiście, że dziwnie to wygląda, gdy reszta świata nosi kurtki zimowe, ale nic to. Tak serio, tego zimna w wodzie wcale się nie czuje. Znaczy wejście do morza to lekkie wyzwanie, al akurat był zachód słońca, jeden z najpiękniejszych jakie widziałam, z pomarańczami szalonymi, bez czerwonowatości, tylko właśnie z taką dyniowością nieboskłonu… musiałam wleźć do wody. Zresztą i tak podobno prawie wszystkie meduzy wywaliło w Kołobrzegu, więc czemu nie. A te, które znalazłam u nas, zrobiły zajebiste fotki!!!
Pięknie pozowały…
No więc wlazłam do tej wody i po chwili, zwyczajnie jakoś tak… popłynęłam. Pewno, że lepiej nie zanurzać wody i nurkowania nie będzie, bo przy wietrze zimnym jak otworzona zamrażarka łba lepiej nie przewiewać przy wyjściu i… planując potem jeszcze wyjście na zakupy, no ale. Z mokrymi gaciami też dobrze się robiło shopping. Tak wielkich dyni nie miałam nigdy. A pływanie… Pomarańczowy zachód słońca, czyściutka woda, po prostu jak pływanie w płynnym złocie. Ino mniej gęstym… muszę to powtórzyć. I to koniecznie. Olać konwenanse, przecież są panie, które robią to przez cały rok. A pomijając wielkie fale i wichury, czemu tego nie robić?
Czemu?
Dlaczego się tego zabrania jakoś tak dziwnie.
Znaczy poza Wyspą oczywiście. Bo u nas miejscowi to robią. Robią wiele rzeczy, o których nie wspominają szerszej publice, bo i po co? Wiecie, czasem lepiej milczeć. Co ja tam gadam, częściej, a właściwie zawsze lepiej milczeć i opinie swoje zachować dla siebie i się nie wychylać za mocno, bo raczej nie…
Bo można oberwać.
Bo wieczorem po Rønne chodzą grupy imigrantów i zaczynasz się bać… ale do wody przecież nie wlezą, co nie?
Zachody słońca, siedzenie na plaży…
Teraz, po sezonie, a jeszcze przed feriami kartoflanymi, jakoś tak można po prostu sobie samotnie… poleniuchować. Jeśli tylko sobie pozwolicie na coś takiego. Nie oszukujmy się i tutaj wszyscy zapracowani. I choć pewne prawa są inne, nie oznacza to, że niektórzy nie wykorzystują ich maksymalnie, a ty musisz za nich zapierdalać. Wiecie. Każdą lukę wykorzystają… ludzie wszędzie tacy sami. Ino tutaj troszku dziwnie mniej obrotni. Tak jakoś dziwnie…
Zepsuła się nam ciepła woda.
No wiecie, ta maszynka ponownie wysadziła korki – jak w 2013 – i woda się skończyła. Oczywiście w niedzielę nikt nie przyjedzie, a nawet jeżeli, to człowieka zwykłego na to nie stać, więc przypomniał sobie jak to jest gdy trzeba się umyć w mikrej misce w kilku czajnikach wrzątku i zimnej wodzie. Jakoś poszło, ale… ale w poniedziałek ktoś przyjechał i wiecie co? He he he… ponieważ na nie uwierzyli, że wiemy co się stało, więc oczywiście osobnik, któy przyjechał nie był w stanie naprawić Grzejącego Wodę Smoka. Oj nie. Trzeba było wezwać elektryka. Oczywiście z drugiego końca Wyspy, ale nic to… powiedzcie mi jednak jakie wykształcenie miał osobnik, który do nas przyjechał, bo ja chyba nie do końca rozumiem? Co, myślał że serio żadne z nas nie umie wymienić pierniczonego, wyskakującego bezpiecznika?
He?
W Danii serio od każdego, najmniejszego zajęcia jest osobny osobnik. Nie jak w Polsce, gdzie jeden facet zrobi ci wszystko, a większość chłopców i dziewcząt potrafi nie tylko zlutować, zaszpachlować, pomalować, ale i opierniczyć jak należy. Niby to ma utrzymywać oną równowagę płacową i to rozumiem, ale jednak… chyba nie rozumiem tego do końca. Tego niemyślenia. Jeżeli usterka już była i zdarzyła się ponownie i wiadomo, że zdarzy się znowu, to kurde…
Co?