Pan Tealight i Blue Wishingwell…

„No więc…

… ponieważ stary Wishingwell zaczął mocno przepuszczać i ogólnie olewać robotę, niby wiecie, woda leciała, wszelakość spływała, ale potem nic… ni marzeń spełnionych, ni próśb wysłuchanych, ni łez papierem toaletowym otartych. Czas już zwyczajnie nadszedł na niego i choć Wiedźma Wrona Pożarta bardzo nie chciała się z nim rozstawać, musiał odejść. Odejść za ten most bieluśki, za który odchodzą one wszystkie, gdzie w spokoju pławić się mogą w Wucekaczkowym Strumieniu, w Świeżości Aromatycznych Niebieskich Grudek, konsumować wszelkie żele i ogólnie mówiąc, w końcu mieć jakiś kurna porządny i cudowny fan!!!

Dlatego pożegnała się ze starym przyjacielem, który widział ją nie tylko od dupy strony, bo wiecie, przecież ona miała wszelakie problemy… no i w ogóle, tak dalej, więc go zabrali. Bez wielkiej pompy, bez kwiatów, wieńca, świec i śpiewów anielskich chórów. Chociaż tak naprawdę, podobno coś tam zamawiała, ale wiecie, ją wyśmiali. Nie tylko wyśmiali zresztą, jeden koleś zaczął zadawać takie pytania, że nawet ponieważ tylko podsłuchiwała, gdy Ojeblik – mała, ucięta główka załatwiała sprawy, to i tak poczuła się źle. A potem Chowaniec nie wykazał żadnych uczuć i… zapytał tylko, czy chce w nowym, by woda była niebieska…

Pożegnała się z nim po swojemu.

I nikogo nie dopuściła do onej sympatycznej podobno, wzruszającej, aczkolwiek prywatnej nader ceremonii. Okrytej tyloma zasłonami i welonami mrocznej magii, że wszyscy dotarli wysypki w miejscach intymnych.

Wyłącznie…

A nowy.

Nowy okazał się być całkiem inny.

I na razie nie do końca potrafią się ze sobą wzajemnie dogadać. Podobno miał nastąpić jakiś transfer dusz, czy coś w ten deseń? Że niby stary wcieli się w nowego, ale może go ta niebieska woda i szybkość spłuka za bardzo wystraszyła? Kto to tam wie? A może nie był jeszcze gotowy? Na pewno ta historia jeszcze się nie skończyła.

Oj nie…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Miasteczko kłamców” – … dobre. Pokrętne. Ważne. Niesamowite. Takie, naprawdę, a jednak… zamotane. Z zakończeniem, którym niewiele powieści potrafi się pochwalić.

Taka jest ta powieść, a zaczyna się całkowicie „klisze”. Serio. Ot dziewczyna wraca do miasta, które znienawidziła, z którego uciekła. Wraca wraz ze swoim poukładanym życiem, chłopakiem, całkiem odmieniona, ale jednak… pusta od wspomnień. Jakby wypłukała z siebie przeszłość. Ale ktoś musi się zająć domem i ojcem. Tylko… Tylko, że kiedy wraca, wspomnienia dopominają się zapłaty, a to oznacza odkrycie wszystkich szkieletów i zrozumienia, co tak naprawdę się liczy.

Powieść wciąga, mami i kręci. Z jednej strony oczekujemy tego co zawsze. Ot walki między byłym chłopakiem i obecnym, może trochę łzawych momentów, braterskiej miłości, drobinek układających się w całość… ale bajer w tym, że tutaj każdy kłamie. Jest pełen przynajmniej półprawd. Albo zwyczajnie…

… nie wie.

Niesamowita powieść, która przypomina, że nie zawsze coś, co wygląda jak złoto nim jest. Nie zawsze ci, którzy są poukładani takich tylko grają i nie zawsze ci źli powinni oczekiwać wybaczenia. Wzruszająca miejscami, odrobinę przewidywalna w kilku wątkach… naprawdę niezła historia. Może mołaby być trochę lepiej napisana, no ale…

Jabłkowy fest…

Od kilku lat odbywa się w przed ostatnim tygodniu września taki jabłkowy fest w Mestedgaardzie. Wiecie, wielkie tam otwarcie, można pozwiedzać sobie wszystko za darmoszkę, kupić w ichnim sklepie przeróżne przetwory, rzeczy z  drewna, hawthorn ostatnio na topie, no i oczywiście jeszcze posłuchać różnych grajków, zjeść migdały w cukrze, posłuchać o pszczołach i tak dalej…

Większość ludzi przychodzi, bo za darmo, jedzenie jest, posiedzieć pod jabłonkami można. Niewielu wie, że z tym festem wiąże się cały eksperyment, który polega na UWAGA – posadzeniu kilku rodzajów jabłoni. Weźcie mi wytłumaczcie, a cóż to za eksperyment, za moich czasów nazywało się sadownictwo, a telewizja śniadaniowa i wszelako otwarty uniwersytet nauczył mnie nawet szczepić drzewka.

Zapładniać krowy i konie też, no ale…

Mniejsza o ideologię.

Prawda jest taka, że jabłka rosną jakoś tam dziwnie marne i kiepskie, bo u nas najlepiej trzymają się dzikie papierówki i wszelakie, sprowadzone niegdyś z basenu Morza Śródziemnego, miniaturki… ale wiecie, jest idea, więc może być fest. Znaczy zabawa, jak ktoś jeszcze nie skumał. No więc jeśli chodzi o zabawę, to zależy jak kto ją postrzega, ale co do jabłek… Widzicie, za pierwszym razem było kilku wystawców jabłczanych były owoce i warzywa, pachniało jabłkami, szarlotką… te miody były cudne, zabawy z jabłkami, a w tym roku… babka z wieńcami, na szczęście migdały w przyprawach – MNIAM, stoisko z miodami, na którym nie mogłam kupić ani tych czaderskich świeczek w kształcie uli i z małymi pszczółkami, ani słoika miodu w kształcie misia, co oblało mnie smutkiem strasznym. Kocham świeczki z pszczelego wosku. No ale… słuchajcie, poza tym właściwie nic. Pewno, że jest sklep, więc możesz się obłowić, ale on jest zawsze. Jest otwarte za darmo, ale gdzie te kurna JABŁKA?

Naprawdę?

Znalazłam tylko dwa miniaturowe koszyczki miniaturowych czerwonych, karminowych jabłuszek. TYLKO. Ech… wiem, że pogoda opóźniona w tym roku i lekko kwaśnawo wciąż i nawet kasztany jeszcze nie spadły, ale jednak… Serio? Nie można było sprowadzić gości dajmy na to z Niemiec i Polski i coś z tego zrobić?

Serio?

Noc ciemnoś… że, jak mawiali oko wykol, choć nie wiem do końca jak to jest, no nie chcę się przekonać, wybaczcie. No wiecie. Ale jednak… to ciemność taka totalna w końcu znowu opada nocą na Wyspę. Pozwala odpocząć ludziom, oczom, ale jeśli akurat nie możecie jak ja spać i siedzicie wglapieni w drzwi na taras – szklane, no i wiecie, wyłączone światło nie odbija waszej facjaty, to widzicie nic. A czasem tylko połyskujący odbijającym się księżycowym poblaskiem, wilgotny jeżykowy nosek.

A tak, taka to bajkowość.

Aż warto cierpieć na bezsenność, chociaż serio lepiej nie. Ale ta ciemność… tak dawno przestaliśmy ją doceniać. Tak dawno przestaliśmy ją zauważać obtoczeni żarówkami, ledami, pierun wie czym jeszcze… a! No przecież, światłem monitorów, telefonów, komputerów i wszelakiego ustrojstwa. Nie pozwalamy sobie na wyłączenie się od światła… ilu z was mieszka w miejscu, w którym o północy gasną lampy i radźcie sobie ludzie sami?

No ilu?

Poza tymi nieodkrytymi przez białego człowieka cudami zadupiami!!!?

Ciemność jest niesamowita.

Pozwala myśleć, w końcu wyłącza wzrok, z jednej strony, a z drugiej go tak bardzo wyostrza. Niesamowicie. Wyłączcie wszystko, jeśli to jest możliwe, ale kompletnie wszystko… czy w waszym życiu jest to jeszcze możliwe? Bo tutaj jest. Szalenie szokujące, gdy ktoś „miastowy” się z tym styka. Naprawdę poruszające. Najpierw zaczyna się od strachu, lekkiej depresji, załamania, tłoczenia w jednym kącie, dotykania innych ludzi – nawet obcych… potem to szukanie zapałek, powrót do ognia, aż w końcu ludzie jakoś tak, po prostu przywykają i zmieniają się.

Tylko jak wyłączyć zewnętrze w mieście, po powrocie z wakacji? Pewno się nie da i szybko wrócicie do owego światła. Szkoda… spróbujcie czasem po prostu z niego zrezygnować, ale nie tylko wyłączyć górne światło i walić po gałach telewizorem. Wyłączcie wszystko. Każdy guziczek, błyskaczek, wszystko kompletnie. Może zostawcie małą świeczkę, tak wiecie, by uczcić pierwotne ognisko, to, które nigdy nie miało prawa zgasnąć. Skołujcie sobie Westalkę, czy coś… bo człowiek jednak potrzebuje ciemności. By nie widzieć tych cieniów. Strachów wszelakich. Tych koszmarów spod łóżka, z szafy… I onej ciszy, która tutaj też siedzi sobie rozparta tłustym dupskiem na świeżo zaoranych polach. Milusia. Tak rzadko mącona, że nawet ona sama nie wierzy w ono mącenie. Bo przecież… oto nadszedł czas panowania i ciszy i ciemności.

Będzie jeszcze troszkę małego szumu, ale who cares!!! Już i tak wszyscy czekają na Jula!!! nawet moja kulka z wiedźmą w środku, na nalepce z ceną i kodem kreskowym, ma napisane MERRY CHRISTMAS. Widać w tym roku Halloween odwołano!!!

Ha ha ha!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.