Pan Tealight i Rozbój w ciemny dzień…

„Właściwie, to kto mógł to przewidzieć? No wiecie, dzień był ciemny, mroczny, dziwnie wilgotny, choć nie był nocą. A jednak one przyszły. Rabowniki i złodziejniki, a może ino głodne, lekko zmurszałe duszyczki? Może w rzeczywistości sprawa wyglądała całkiem inaczej? No wiecie, to było ich od prawieków, a ludzie tylko byli tymi, którzy użytkują? Tosz przecież na świecie tyle jest rzeczy niewytłumaczalnych i niezrozumiałych do końca, choć ludzie serio wciąż idą w zaparte udając, że wiedzą kompletnie wszystko. I to we wszelkich sferach i odmianach…

Przybyli.

Wcale nie zachowywali się cicho… chociaż z drugiej strony nikogo nie obudzili, to Chowaniec szykując się do upiększania swego boskiego ciała, no jakoś ich tak przyuważył. Zwykle, gdy się upiększa, to wiecie, gapi się w okno, więc od razu zobaczył ich rude twarzyczki i dupeczki poznaczone dziwną jasnością. Jakby coś tutaj było mocno kosmiczne, jakby coś… a może to jednak ono kradziejstwo? No wiecie, wpierdoliły cały pachnący groszek Wiedźmy Wrony Pożartej, a pierun wie, co tam przy opiece takowej osobniczki może wyjść? A może raczej braku opieki ino wiecie tym wąchaniu, obłapaniu i przemawianiu?

Chowaniec tak naprawdę ich przeraził… i to dość mocno, bo spojrzały na niego, z tą dziwną przyganą, że coś niszczy, że nie jest na miejscu, choć za swoją ścianą, a potem spierniczyły. Machając rudymi boczkami, rudymi, jasnymi na czubkach pyszczkami, onymi girkami chudziutkimi, a jednak… stabilne takie. Choć wiecie, to mniejsze, to jednak może nie do końca? Chwiejne jeszcze było. Ale za to wyjaśniło się kto wpiernicza młode pędy Choinki Specjalnie Wyśrodkowanej… no oni.

A może one?

Kto tam się na sarnach zna.

Jedyne co wiem, to to, że sarny i jelenie to dwie różne sprawy. I nie różnią się tylko wielkością. Koza i koźlęcie, które bierze sobie nasz skromny ogródek za KFC, na pewno były sarnami. Ale bez rogacza. Jelenia i łani nie widziałam… chyba. Choć może raz, takiego młodziutkiego, smarkacza takiego z możdżeniami, ale bez tyk?

Hmmm…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Prawodziejka” – … jak w reklamie. Wiecie, „z pewną nieśmiałością po nią sięgnęłam”. Naprawdę. Ostatnio fantasy ma to do siebie, że jest taka sama. I wiecie co… ta powieść jakoś nie miota innowacyjnością. Nie jest jakoś wybuchowo dowcipna, czy pokrętnie wciągająca, ale wystarczy.

Oto opowieść o świecie, w którym oczywiście jest magia. No jak inaczej? Jedni się z nią rodzą, inni tylko z niej korzystają. Ogólnie chodzi o żywioły i więzi. O legendy i zapomniane prastudnie. O przepowiednię, która OCZYWIŚCIE się spełnia i je dwie. Przyjaciółki – a może rodzinę, która nie potrzebuje więzów krwi. Jedna spokojniejsza, druga trochę bardziej stateczna. Nie mogą żyć bez siebie, ale i tak skrywają tajemnice. I uciekają…

Powieść mimo wszystko wciąga. Akcja jest szybka, choć trochę tak jakoś spisana po łebkach. Narracja trochę jęczy, ale poprawne słownictwo, lekka konstrukcja… wzbija się ponad oną przewidywalność, która czasem męczy. Z jednej strony nie jest źle, bawię się, z drugiej to już było. Było tyle razy. A przecież tylu jest pisarzy, którzy potrafią być inni… Dlaczego ich się nie wydaje? Może ludzie wolą szablonowość. No i oczywiście jest miłość, ale wiecie, najpierw w łeb, a potem cium cium cium. I tyle. Można, niekoniecznie trzeba. Styl okładki przypomina mi powieści z przełomu wieków. Trochę to dziwne, ale dla mnie nostalgiczne.

Wiecie… było przecenione, więc warto było.

Ciemność.

W końcu jest ciemność.

Cudowna szarość deszczowych dni uderzyła dziwnie nagle. Jakoś tak z dnia na dzień i noc stała się nocą i dzień jakoś nie zaczyna się ostrym promieniem. Naprawdę mnie to rajcuje. Naprawdę mnie to w końcu uspokaja. Jakoś jest tak normalnie, a nie ciągle kurna jasno. Serio. Wiem, że to co my mamy to nie są białe noce i czarne dnie, ale jednak. Ta normalność ciemności, w której można się zanurzyć, jest wyzwalająca. I ta jesień, którą czuć i nie czuć.

Jakby czegoś brakowało w powietrzu, jakby nagle ktoś po przełączał guziczki.

Jakby nie było tak.

Ale to może się zmieni? Może w końcu wsio się zakoloruje, przecież klony już zaczęły. One purpury, niczym krwawe ślady na kamieniach, żółcienie, trochę łachoczące jak drzewna żywica. I wiecie, te wszelakie jasności. Bo przecież serio, wciąż człowiek wychodzi. To, że słońce się chowa, nie znaczą, że wszystko to, ona szarość z dziwnymi kształtami, nie jest zachwycająca. I te omszowości, które z nienacka wyskakują na człowieka. I jeszcze te owocki. I jagódki. Coby tu dzisiaj zjeść by polatać?

A może jednak grzybka?

Jakiegoś grzybka?

Tutaj może i ludzie grzybów nie zbierają, nawet jakoś pieczarki, często sprowadzane z Polski – co dziwne, jabłka rzadko – nie mają zbyt wielu chętnych. Ale te grzyby, to trochę dziwne. Ciekawe, czy to taka narodowościowa specjalność, czy zbyt często Wikingów truli nalewkami na muchomorkach? Bo ostatnio piękne kanie znalazłam, ale jak próbowałam się do nich zabrać, skromny ruch na ulicy się zatrzymał i ludzie zaczęli mnie uczyć…

Hmmm… jak mówił mądrzejszy ode mnie: „Dziwny jest ten świat”.

Taka kania zrobiona wiecie w bułce tartej, na masełku, wcześniej posolona, mniam mniam mniam. Ale chyba wybiorę się po nie nocą. Ekhm. Może i ciemno, ale pamiętam, gdzie są. No, chyba że mnie jakieś Turyścizny ubiegną. Wiecie, takie zbierające grzyby z większą śmiałością. I gdy jedna drugą zasłania, tak na sikającego.

He he he!!!

No ale… jesień.

Spokojność jakaś taka.

Ni wiatru ni fal.

Cisza może jednak przed jakąś koszmarną burzą? Biorąc pod uwagę to, co dzieje się na świecie, te Irmy, Marie, Harveye… trzęsienia ziemi i wulkany… ino czekać jak i do nas przyjdą dziwne wiatry. Jak nic trza wrócić do antydepresantów, bo same spacery i gimnastyka na to nie pomogą. Na te myśli się kłębiące, które chcesz z siebie wypisać, wymalować, wykrzyczeć… na ten cały dziwny uczuć, który kładzie ci się na ramionach i sadza słonia na zatokach.

Ała.

Ale wiecie co, najwspanialsze są one mleczne mgły, które też pojawiły się zbyt wcześnie zdaniem naukowców, ale starsi ludzie ino kiwają głowami. Na wzgórzu cudowne mleko, w którym widzisz nic i czujesz się niczym panna młoda w zbyt gęstym welonie, prowadzona przez całkiem ślepego drużbę. Nibyś piękna i zwiewna, dziewica właściwie i ogólnie mówiąc szał ciał i uprzęży, ale jednak kurcze coś mało widzisz. Pień potężnego drzewa dopiero wtedy, gdy w niego wyrżniesz.

W niższych rejonach nie jest tak źle. Miło i sympatycznie tak wilgotno, podobno na cerę dobrze, więc człowiek wyłazi na zewnątrz i się inhaluje. Może i chłodno, może i gigantynczne dynie w Kvickly ino po 35 DKK – bierzcie póki są, bo nie dość, że duńskie, to na dodatek no zajebiste wam powiem. Prześliczne. Pomarańczowe, niektóre wydłużone, inne znowu proporcjonalne, jedne idealnie, aż podejrzanie koliste, inne znowu z jakąś boczną niespodzianką. I te ich końcóweczki zielone. Ech… jesień.

Orzechów mi jednak brakuje. Wiecie, takich świeżych. Takich z Polski. Takich, które ktoś zebrał w lesie, laskowych, jeszcze z pozostałościami zielonej łupinki, albo te brudzące włoskie… pamiętacie jak człek się umiał nimi wypaprać. Jakby się wam przydarzyło, to najlepiej wywabić to końcówką placka drożdżowego z rabarbarem. Znaczy no placek zjedzcie, a końcówkę niezużytego owocowarzywka użyjcie do obsmarowania sobie paluchów. Naprawdę działa!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.