Pan Tealight i Deszcz Dookolny…

„Pojawił się nagle, pojawił się ze sobie tylko znanego miejsca. Ten Deszcz, który zdawał się być bardziej osobą, niż mieszaniną kropel wszelakich. Który dokładnie wiedział czego chce. Który nie miał zamiaru rozmieniać się na drobne… wiedział co chce, wiedział kogo chce i wiedział, gdzie ją znaleźć.

Już po chwili od pojawienia się chmur, a jednak i znienacka jakoś, opadł na Wyspę i dobrał się do niej. W końcu tylko jej chciał. Tylko ona była mu potrzebna. Ją chciał wykorzystać nie pytając jej o zdanie w ogóle. Bo i po co. W końcu to ino baba, a wiecie, z babami to nigdy nie wiadomo, jeszcze powiedzą nie i co wtedy? Przecież nie powinny mieć aż tak dużo zdania własnego…

Tak, Deszcz był męskim szowinistą.

Był królem onych.

Był wszelako zapatrzony w siebie, swoje krople i wszelakie wszystkiego namakanie. Miał oczywiście świadomość swojej i niszczycielskiej i onej drugiej strony, ale wolał się za bardzo nad tym nie rozwodzić. Po prostu padał. A teraz chciał tej baby i już. Dobrze, że akurat ona wskoczyła do wody i jej Chowaniec nie mógł, ani też zbyt się nie palił do tego, by o nią walczyć. Zresztą, przecież on był tylko człowiekiem, a dla niego on tylko deszczem…

Deszcz opadł dookoła Wiedźmy Wrony Pożartej, uwięził ją i nie chciał puścić. Taplała się w cudownie letnich falach, wiecie temperaturze odpowiedniej, nie tykając dna, udając, że serio umie pływać… choć może gracji w tym trochę brakuje… Na początku nie zdawała sobie sprawy z tego, że Deszcz stworzył dla niej klatkę. Na początku nie wydało się jej dziwne, że krople opadają dookoła, a nie na nią, bo i tak była mokra. Na początku po prostu jakoś tak… nie zauważyła. Cieszyła się wilgocią, ale w końcu to poczuła, że coś jest nie tak. Że nawet jak płynie, klatka się przesuwa, ale wyjść z wody jakoś jej nie pozwala, a przecież to TYLKO li woda. I wiecie… i wszystko by pewno się udało. Cały ten plan, zapisany w zeszycie A4 w linie, wypełniłby się, gdyby nie to. Że ona była wiedźmą a on deszczem. Ona ogniem, a on nie zabrał dziś ze sobą całych swych kohort. Ona się wkurzyła, zapłonęła, a on wyparował…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Zabójca z sąsiedztwa” – … podobno. Podobno tak jest, że zabójca jest tym bliskim człowiekiem. Tym, którego się nie spodziewasz. Może nie najbliższym, ale widujesz go codziennie…

Przyznaję, że „Dziewczyny, które zabiły Chloe” mnie nie przekonały, ale to. To jest majstersztyk. To jest cudowne. To jest w końcu jakaś prawda i o człowieku i o prawie i przede wszystkim… o kobietach. Powieść jest niesamowita w każdym calu, stronie i słowie. I nie chodzi tylko o bohaterów, czy główną bohaterkę – co do której mam jedno ALE: serio myślałaś, że jak się chować, to trzeba jechać do matki, serio? Serio myślałaś, że nikt jej nie obserwuje? Nosz idiotko!!! Ale ty nie jesteś ważna. Ważniejsze są one inne. Młodziutka dziewczyna, która zbyt wiele przeszła i starsza pani! Te bohaterki, te osobowości… ta naturalność! To wszystko sprzedaje tę powieść.

Musicie ją przeczytać.

Dla tego dreszczyku. Dla onej, w końcu, wspólnoty, która to bierze interes w swoje ręce. Tutaj dobro w końcu w cholerę wygrywa, a nie pakuje zło do wygodnej ciupy i tak dalej. Tak… chyba, najzwyczajniej w świecie nie wierzę ni w demokrację ni w jakieś prawa. Po ostatnich wybrykach zła i dobra, jakoś już wiecie… chcę pręgierzy na środku miast i matek hańbionych za zbrodnie swoich nastoletnich ciołków. Serio… mam dość. Jeśli też macie, to powieść dla was!!!

Z jednej strony wy wiecie wszystko. Kompletnie wszystko. Wiecie co i kiedy. Wiecie dlaczego… a jednak zakończenie, a jednak to wszystko wciąż zaskakuje. Podglądacie bohaterów, oni popatrują na was i błagają o pomoc… aż w końcu sami biorą się do roboty. I może tak powinno być?

Wąwozem.

Którego dnem plumka sobie strumień otoczony wszystkim tym, co natura dała. Połamanymi gałęziami, patyczkami, kamyczkami, kawałkami skał, które świeżo odpadły i tymi stałymi bywalcami, omszonymi. Tak naprawdę wszystko tutaj wygląda jak… Tolkien. No wiecie, Enty i Elfy i oczywiście te wszelakie budowle i jeszcze mroczność, chłód, ale też i magiczność i to wszelakie czarowne światło błąkające się pomiędzy wciąż zielonymi liśćmi. Ale nie wszystkimi. Oj nie. Wcale, a wcale. Już się pojawiają osikowe i brzozowe żółcienie. Powoli, pojedynczo, albo wiecie, tak grupowo. Cała żółtawa gałąź pośród tych zielonkawości a do tego szmer strumienia. Chwiejące się ławki, durni Niemcy, którzy rozsiedli się na nich i ni chuja się nie przesuną, a przecież przejść musisz…

Skopać ich, czy nie?

Jakby co, powiem, że to za Babcię i większość mojej rodziny!!!

Powstrzymuję się tylko dlatego, że ta zieleń. No wiecie, zieleń zieloniutka, spokojność wszelaka, strumienia szemranie… dobra, prawie kopnęłam dziwnie ciemnoskórego Niemca, co to skurczybyk jeden, postanowił na spacer do lasu pójść ze SŁUCHAWKAMI!!! Obrazoburca!!! No jak tak można!!! Chłopskie nasienie niezdolne pojąć z jakim cudem przyszło mu obcować i oczywiście, nie mówię o sobie, a o Wyspie. Oj bidny mężczyzna przymuszony do spaceru i kanapki z rakotwórczym Becelem. Ojojojjj… niech ona mu ryj tym wysmaruje, a najlepiej ogólnie wszystko i w mrowisko wpieprzy.

Serio!!!

Zaraz mnie… ale nie, idźmy dalej. Spokój, cisza, samolot kurna w momencie gdy nagrywam strumienia trele. Nie no, serio? No tosz to o pomstę nie tylko do nieba, piekła i innych bytów pośmiertnych woła, ale i kopie je w dupy!!!

Idźmy dalej.

Dajmy im przejść. Niech se idą. Niech znikną mi z oczu… kurna, jak oni się mogli tak szybko zmęczyć. Oczywiście się zgrupowali i czekają. Niemcy tak czasem lubią, podobnie jak skakanie po pijaku i biegu w zimne tonie wszelakie wiecie, tak na główkę. Serio. Ludzie tracą nie tylko pomyślunek i inteligencję i wszelaką zdrową energię mózgową z roku na rok w zastraszającej ilości. Strasznie.

Okrutnie!

Obrzydliwie!!!

Kościelnie…

Dobra, wodospad.

Piękny i w ogóle.

Cudowny w swej dzikości, bo przecież tutaj tylko jak już to usuną coś większego z drogi i dadzą kładkę, ale poza tym nic więcej, więc… więc wiecie, wsio dzikie, łamiące się, grzybiejące niebieskimi porostkami, no i jeszcze te huby i wszelkie się rozsypywania. I w ogóle. Wiecie, wszystko próchnieje powoli, zmienia się tak… naturalnie. Tak jak drzewiej bywało. Tak dziwnie bezpiecznie i pięknie jednocześnie.

Tworząc kształty, które powalają mistyką i symbolizmem.

Przystaję przy wodospadzie Stavehol, słucham, zaglądam w tunelik, a potem przypominam sobie, że to wszystko niegdyś było pod torami. A tak, bo zaraz wyjdziemy na starą trasę kolejową. Tak zwyczajnie. Obecnie rowerową, wiadomo, zalesioną. Ciekawe, jak to było te kilkadziesiąt lat temu, gdy pociąg powoli się toczył… raczej nie było tych drzew, oj raczej nie. Ale z drugiej strony wciąż słyszę w głowie ten stukot. Dziś już pociągi tak nie stukotają, co nie?

Szkoda.

A w ogóle, to idziemy dalej, choć to szaleństwo, ale czemu nie. Chodźmy do kościoła. Po drodze mijamy secret camping!!! Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Śpi się w jebanej jurcie. Kurcze!!! Chyba wpuszczają bez onych wielkich, na klacie, ryb tłoczonych sinym tuszem. Ale tylko chyba, doczytajcie… Mijamy potem jakieś biżuteryjne coś. Co jest jak inne cosie i ciekawi mnie, czy w ogóle ktoś tam dociera i już jest kościół. Biały i wielki. krągławy i z dzwonnicą. I drzewami. I nie będzie picia, bo sklep zamykają nam przed nosem, ale już ich czas, już wieczór, było nie leźć tyle.

I nagle…

Te dzwony. Koszmar!!!

Aaaaaaaaaa!!! Poszaleli! Ja rozumiem, że siedemnasta, ale serio? Aaaa moje uszy, zabierzcie mnie stąd, jak uciec, gdy w pobliżu ino to straszne minigolfowe pole i wielce napici, brzuchaci faceci?!!! Gdzie uciekać? Jak? Nawet autobus nie pomoże, bo durnie te kody querowe porobili i ni w chuja nie wiem co, gdzie i kiedy, zresztą kasy brak… mogę polegać tylko na nogach…

Może kiedyś wrócę do domu?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.