„Wiedźma Wrona Pożarta miała problemy ze wzrokiem i była czasem z nich nader zadowolona. Szczególnie, gdy przed nią, w dość niewielkiej odległości plasował się niezbyt wielki golas. Znaczy, no dobra, jeżeli chodzi o jej miarę, to oczywiście był większy od niej o wiele, ale najistotniejszym faktem było, iż koleś zajmował jej pomost, z którego nurkowała w tonie i macała się z krakenami, a poza tym był goły i wiecie… raczej nie dałoby się tak przecisnąć obok golasa…
Yyyyy.
BLE!!!
Ale nie chodziło przecież o golasa, ten w końcu się wytarł i sapiąc niczym zdychający astmatyczny słoń, oddalił się w stronę poboczną do zachodzącego słońca. I w końcu mogła wskoczyć. Ciesząc się wciąż wcześniejszymi pieszczeniami z havgusami. Tym Numer Jeden i Numer Trzy i Numer Piętnaście. No wiecie, one jakoś nie dbały o imiona wielce skomplikowane, więc… gdy tylko pojawiały się w okolicach Chatki Wiedźmy wystarczały jej ich numerki. Przybierane, by mogła odróżnić tego co pełga jej w okolicach kolan, a czasem nawet trochę wyżej – zboczeniec. Tego, co w okolicach klatki piersiowej – zboczeniec, no i wiecie, tego, który ją całował. Bo miał gdzieś, że ktoś to zobaczy, albo wiecie, jakoś załapie, że to nie palaczka, a zwyczajnie napadnięta przez morską mglistość Wiedźma Wrona Pożarta.
No i tak ją napadły.
A wiecie, ona tylko wyszła z domu, jak zwykle w zamyśle miała fotografię mocno artystyczną, a została znowu zwyobracana przez słoną naturę, więc musiała popływać. Po prostu naprawdę musiała. Nie mogła inaczej. Wskoczyć w tonie, a jednak i tam na nią czekali. Tak po prostu. Czaili się, nie chcieli ustąpić, bo przecież… tak naprawdę nic się nie działo. Nic nie wydarzało.
Nic złego… czyż nie?
To w końcu tylko powietrze. A, że pochodzące ze światów równoległych, że boskie właściwie, że przecież całkiem miejscami ucieleśnione, a nawet jeszcze mocniej, darzące się wzajemną wspólnotą niemyśli… No przecież wciąż, w tym świecie, tylko byli mgłą… czyż nie? Wyłącznie? No kto by jej uwierzył, że są tacy napastliwi. Zwyczajowe havgusy. Całkowicie zwyczajowe…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dziewczyny, które zabiły Chloe” – … ech nie. No nie wiem, ale nie. Po pierwsze okładka, która obiecywała całkiem coś innego, właściwie jednoznacznie skazywała nasze bohaterki, po drugie przewidywalność.
Opowieść właściwie od początku do samego końca nie porywa. Wiadomo co się wydarzy, wiemy kto jest kim, nie wiemy tyko jednego, co się naprawdę stało, ale trudno uwierzyć w coś innego, niż wypadek. Wyrok sądu wydaje się być idiotyczny!!! No i ten opis na stronie, tej tytułowej… przecież z niego wynika całkiem coś innego!!!
Nie!
Ta książka to jakaś pomyłka. I tyle. Nie rozumiem tego wielkiego „halo” dookoła niej, ale cieszę się, że sięgnęłam po kolejne powieści tej autorki. Naprawdę. Bo potrafi zaskakiwać. Może nie w tym tomie, ale może i ja jest już nadmiernie wymagająca… no wiecie, straszliwie nawet wymagająca. Jedyne, co do czego nic nie mam, to główne bohaterki. Są dopracowane, rzeczywiście oberwały strasznie od życia, a zakończenie… zakończenie jest niesamowite i wzruszające, więc może mimo wszystko…
… nie jest tak źle? LOL
Idzie se tak człowiek ulicą i mija przetwory. I roślinki w doniczkach… i czasem jakieś tam kabaczki, kapustki lub cebule. Jej! Znalazł nawet ogórki, cena zabójcza lekko, ale nic to. To w końcu zwykłe, gruntowe ogórki, coś, co nieczęsto się tutaj widzi. Straszne to. Jest trochę buraczanych cudów i jeszcze sporadycznie jakieś jagódki, ale chyba w tym roku one amerykańskie jagody nie obrodziły. Za to młode kartofle są przez cały czas. Widać młodość jest w nich jakaś taka wieczna?
A może wciąż się odradzają?
Ale nic to, idźmy dalej.
Tutaj wszelkiego rodzaju słoiczki z wekami. I dżemory i tylko dodatki słodkie do deserów, a nawet coś na ostro. Pewno jakieś polski wpływy, ale… korci mnie syrop jabłkowy, ale przeraża, że stał na słońcu tyle. Jakoś tak, mało we mnie wiary i tyle. Nie skuszę się. Zresztą, człek i tak potem tego nie zjada. Niby chce wspomóc lokalną gospodarkę, ale tak naprawę go na nią niezbyt stać. No bo po ile u was kilogram gruntowych ogórasków? Albo takie pomidorki… ech!!! Wiecie, że nawet sałatki zamiast z Danii to mamy z Holandii, dzięki czemu są już lekko zaśniedziałe? Ino w Netto dostaniecie duńskie mieszanki sałat, wiecie, takie na raz lub dwa razy.
Zależy jak jecie.
Strasznie to fascynujące, że bardziej się opłaca sprowadzać żarcie z dalekiej zagranicy, niż z własnego kraju! Albo, że produkty z Wyspy tak sporadyczne są w sklepach. Wiecie, o wiele bardziej opłaca się jak zwykle przerzucić je na kontynent, bo więcej zapłacą. Pewno jak z borówkami z Polski. Ale straszliwe kwasieloki!!! Yyyyyy… aż człeka wykręca!!! Nie wiem o co chodzi, bo podobno mieliście jakieś upały, czy coś? A owocki takie średnio, jak nie wcale, nasłonecznione.
Za to zaskakuje mnie brak jabłek z Polski.
Tosz to rzut beretem.
No nic. Trza się serio przerzucić na żarcie energii słonecznej i wietrznej.
Chciałoby się… tak po prostu uciec czasem.
Coraz częściej nawet.
Tak wiecie biec przez te pola, skały, drzewa, wszelakie cieki, miejsca, w których i moze i skała są ze sobą stopione i te, gdzie oddzielone mocno od siebie zdają się być na siebie wzajemnie obrażone. I jeszcze takie, gdzie nie przejdziecie, nawet jeżeli wody nezbyt wiele, to wiecie, że prądy od razu was zabiorą.
Tylko gdzie?
Biec dalej po wodzie, biec dalej po ziemi, trawie, biec po prostu, albo może już iść, bo się kurcze trochę zasapałam i tyle. Wiecie, po piasku człek też truchta, a głęboki, miałki wyspowy piasek jest dość trudną bieżnią. Fajnie łydki po nim palą. He he he… albo może uciec w głąb. Wiecie, pod wodę? Od pewnego czasu pływamy z pomostu w Melsted. Znaczy pływamy w wodzie otaczającej pi drzwi oko miejsce pomiędzy hotelem, a rzeczką wpływającą do morza, ale wiecie… jeżeli znacie okolicę, to się skapniecie, jak nie, polecam Google Maps. Widać. Mam nadzieję, że jednak nie moje wybryki wodnej szuwarkowo-bagiennej istoty. Bez urazy, nie żeby mnie to aż nadto obchodziło, ale nie chcę by kto mi donosił o mojej fizyczności straszącej po internetach.
Serio.
No więc pływamy. Oczywiście ponieważ z pomostu, to wiecie, od razu na głęboko. Do pływania idealnie, bo w końcu człek nie ciąga gir po piachu, ale z drugiej strony głęboko, więc pociągnąwszy kilka długości w te i wewte, jakoś tak się trochę męczycie. Czasem doskoczą do was woniejący jabolami pensjonariusze hotelowi, czasem dobiegną pijackie pienia z oddali… ale, gdy tak się zanurzyć pod, na te omszone skały, w te wodorostowe lasy, w ten piasek, to jakoś tak to wszystko przestaje być istotne. A woda miodzio!!! Gęsta i słonawa. Człek się opija jak bąk, gdy tylko falka trochę większa, ale nic to, przecież wysika!!! He he he!!! A myślicie, że gdzie rybki i inne morskie stworzenia to robią? No przeca nie na brzegu… Widzieliście jakieś rybie tojtojki, albo krakena starającego się wszystkie macki upchnąć w takową?
Od tego nie da się uciec.