Pan Tealight i Ślimacze Ścieżki Bytu…

„No padało, więc wylazły.

Niczym kocie, lekko glutowate, glinowate gówna.

Może i nie padało długo, może i naprawdę nie było jakoś wybitnie wilgotno, ale żeby ich asz tyle… i ten śluz. Ona srebrzysta niebieskość na płytkach tarasu. Na dodatek wytyczająca na płytkach jakieś dziwne labirynty, jakieś treści może nawet śluzować. Może to i pradawny język ślimakowych praprzodków? A może wiadomość wyłącznie dla Wiedźmy Wrony Pożartej? Coś w rodzaju: zainwestuj w lepszy krem na zmarszczki? No wiecie. Szczerze tak? Albo: masz wielki tyłek. Bo może to są szczere ślimaki, choć po ty, gdy nagle zniknęły, wciąż srebrzył się taras. I wszystko to zdawało się być tym razem całkiem inne, gdy odeszły. Jakby te nitki srebrzystości, teraz lekko zaschniętej, bardziej miejscami tęczowej niż ino srebrzystej, bardziej błękitnej niż niebieskiej… zmieniały tworzone przez siebie kształty, jakby pisały coś wciąż i wciąż i wciąż…

Coś nowego?

Opowieść, co do której trzeba było mieć klucz, by ją poprawnie odczytać. Opowieść pełną legend i dziwnych znaczeń, metafor i wszelakich bóstw, które bardzo pragnęły poprzez nie wleźć w Wiedźmę… bo przecież co czytała to zjadała. I potem… Kurcze, to z tym zjadaniem, to nie tak, że nagle pała na czworaka i zaczęła zlizywać śluz z tarasu! No weźcie na wstrzymanie. Może ona robi dziwne rzeczy, ale nie aż takie. No dobra, może aż takie, ale jednak nie dziś!!!

Srebrzyste nitki powoli się rozmywały, spowalniały swoją pisarską ruchliwość. W blasku słońca zenitującego, jakoś tak zanikały, ale wciąż jeszcze nie do końca. Wciąż jeszcze coś chciały powiedzieć, coś chciały przekazać, ale jej nie było. Ani tutaj, ani tam. Zniknęła nagle, jakby przestraszona onym poruszeniem. A może to Chatka ją ukryła, nie chcąc, by śluzowe historie wlazły w jej podopieczną? Któż to może wiedzieć?

Tak na pewno?

Czy się zmarnowały opowieści?

Może nie? Może ktoś je przeczytał? Może jednak ktoś je przeczytał? Może i nieświadomie nawet? A może one ślimacze kupy przeniosły się gdzieś indziej? Może z nich Wielcy Zapomnieni Krnikarze? Może… inaczej reinkarnowali?

W końcu tak wiele jest możliwe, jak wiele jest niemożliwe!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Bliźnięta z lodu” – … Okay. Przeczytałam dwie książki tego autora i mam dość silne przekonanie, że coś z autorem nie jest tak. Strasznie nie trawi bab, ale to po prostu STRASZNIE!!!

Cała historia zdaje się być lekko przewidywalna i wciąż miałam nadzieję, że coś będzie inaczej, że ojciec w końcu zajmie się rodziną, że zrozumie… no ludzie, kto wyjeżdża na zadupie, gdy ma takie problemy, a potem olewa familię i siedzi w pubie? Mniejsza już z nim, ale w rzeczywistości nie wiemy o tej rodzinie nic. Nie no, wiemy, że stracili dziecko, wiemy że nie do końca wiadomo które, ale jednak… poza tym postacie są silnie wycinankowe. Wiecie, w pewnym momencie wydawało mi się, iż ktoś poskładał znane mi historie w kolejną…

Wyspa Piorunów oczywiście mnie zakręciła. To jedno, to miejsce, jest magiczne. Ale niestety opisowość autor ma w odwodzie, więc nie potrafi oddać tego, co człek mieszkający w takim miejscu zwykle czuje. Człowiek, które przeprowadzili tutaj mocno na siłę. Człowiek, który nagle się gubi… ona. Żona i matka. Bo to ona jest główną bohaterką. Chociaż trudno się tego domyśleć.

S. K. Tremayne stworzył powieść, która idealnie rozczarowuje. W rzeczywiście Tom Knox, piszący pod pseudonimem powieści archeologiczne i psychologiczne, chyba nienawidzi kobiet. Serio. A faceci u niego posiadają wszelaką wolność. Olewają rodziny i zawsze wiedzą o tym, że ich żony to wariatki.

Serio… jak już to załapiecie, z łatwością rozgryziecie jego kolejną powieść. Niestety. Bo przecież pomysł mógł być świetny. Ta historia miała potencja i geograficzny i psychologiczny. Na pewno jako film będzie super.

Spacer codzienny.

Latarnia.

Stoi tam.

Niedostępna.

Jedyna tak świecąca… właściwie gatunek wymierający. Właściwie coś, co należy zachować, a jednak nikomu nie zależy, bo przecież mamy te wszelkie GPSy i inny szajs i ogólnie mówiąc wszyscy na nich polegają, choć zawodzą… więc morduje się latarnie. Krwawo. Mocno. Przeinacza się je. Niszczy. Zapomina o nich, albo robi z nich durne, bezosobowe apartamenty. Nowoczesne, dziwne zimne, zawsze czekające na człowieka i zawsze już ciemne.

A ty idziesz i nawet jej nie możesz pogłaskać. Wiecie, jakoś wspomóc, utulić, jakoś tak pocieszyć, może i okłamać, że będzie dobrze, choć wiesz, że dłużej przetrwają te lufy na kółkach niż ona. Że one wciąż będą armatami, gdy na stanie się domem… a dom. Widzicie, kilkanaście kroków od niej stoi dom. Cudny domeczek w cudownym miejscu. Niby w oddali od wszystkiego, ale jednak wcale nie. Jednak całkiem blisko. Z miejscem widokowym. Z oknem wielkim, w którym możesz siedzieć i po prostu gapić się w morze. Może i wzburzone morze? Może i wściekła na wszystko, a może po prostu zwyczajne, morskie morze, które jest tylko sobą.

I wiecie co?

Chciałabym tam spędzić trochę czasu. Posiedzieć i popisać, pomalować, pogrzebać w najnowszych, odkrytych rytach w Bohuslan. Bo są nowe. Czadowe i niesamowite, a ja nie mogę sobie ich pooglądać. A tak strasznie mi się chce!!! Tak bardzo. Tym bardziej, że tam już jesień, tym bardziej, że robali pewno mniej, ale wciąż nie zimno, tym bardziej…

Chcę tam.

Dziwnie chcę biorąc pod uwagę to, że przecież ostatnio dostałam choroby sierocej za Wyspą już po trzech dniach.

A może i nawet dwóch!!!

Kamienne plemię.

Ale nic to… na razie idę na spacer. Mijam latarnię i ten domek, w którym trochę bym pomieszkała i pogapiła się w morze. I wiecie, nawet zastanawiam się nad tym, że przecież można by zrobić fajną chatkę z ruin Solomonsowego Kapela. Port tam nawet mają, brodzik do kąpilowania i oczywiście źródełka. Bo to też tam mają. I owce, fajne zwierzaki, trawy nie będzie trzeba kosić. Wiecie, to duża dogodność, choć bobkami trąci.

No ale…

Ale po drodze mijam oną plażę kamienistą, ale cudowną, urokliwą. I wiecie co na niej jest? No one czadowe kamyczki na kamyczkach. Ludzkie mniej lub bardziej. Niektóre dziwnie boskie w swej cudowności, inne tylko ludzkie, a ten jeden ma nawet czapeczkę, a tamte u spodu wielkie, zielonkawe serce. I ramionka mają niektóre i w ogóle strasznie wiele ich. Jakby w ciągu roku się ich namnożyło. Jakby rodziły się same z siebie, jakby były bytami, zapomnianymi bóstwami, albo lepiej…

… jakby naprawdę były prawdziwsze niż my.

Bardziej człowiecze!

Są niesamowite.

Warto dołożyć swoją kupkę. Ale jedno mnie intryguje, bo tam łażą owce, i to wszędzie, a jednak kamyczki wciąż stoją. Wciąż. Sztormy i wiatery raczej ich nie obalają. Kurcze, w jaki sposób? Magia to, czy coś innego? Nie mogłam się od nich oderwać. Mogłabym tak robić zdjęcia każdej, ale przecież się nie da. Chmura deszczowa nad nami wisiała. Na dodatek połowa Wyspy była spokojna i niebiesko-słoneczna, a reszta wietrzysta i niesamowiście chmurzysta!!! Po prostu coś genialnego.

Macie wszystko.

Wszystko…

A tak w ogóle z ostatniej chwili, to bank nam się fajczył

Dzień jak co dzień, co nie?

Nie da się żyć bez jakichś szaleństw.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.