Pan Tealight i Powóz Duchów…

„Czasem słychać go nocą… czasem za dnia.

Podobno w ciągu dnia wozi turystów zaprzężony w dwa koniki, dookoła świata, wszechświata, dookoła wiatraka, dookoła siebie. Ale nocą, nocą jeżdżą nim tylko duchy. W dziwnie nierealnym wozie, zaprzężonym w duchy jakichś koniowatych o rozmytych kształtach, jeżdżą… Jeżdżą baby w chustkach, panie w dziwnie salemowych szatkach. Zakryte od głów do stóp, bo wiecie głów nie zawsze mają liczbę pojedynczą. No i mężczyźni brodaci, zawsze z kapeluszami, księża i zakonnice i nawet jeden papież, tak zapomniany, że nawet duchy kręcą odnóżami na jego widok.

Duchowe tożsamości jeżdżą i rozmawiają, a ich rozmowy są jak wiatrów szmer, jak strumienia szuszanie. Jak wszelakie szepty, głosów i słów niemożliwe rozpracować. Ale ich słychać. I jeszcze odgłos jedzenia, kanapek odwijanych, jajek rozbijanych o brzeg wozu, a potem, gdy pod wiatrakiem wysiadają na chwilę, ta dziwna cisza. Dziwny pomruk skrzydeł, gdy znowu wsiadają na wóz i oddalają się…

Gdy w dzień Turyścizna jeździ wozem nawet nie wie, co działo się na nim nocą. A może nawet i nie chce wiedzieć. Bo przecież tak lepiej, tak łatwiej, jakoś tak zwyczajniej i konfliktu ni z religią ni z nauką nie ma. Wygodniej tak nie wiedzieć, że papież zwykle coś tam podśpiewuje, co nawet na duchowych postaciach wywołuje rumieniec, a w tych męsko duchowych myśli określane względnie jako złe… lepiej tego nie wiedzieć. Bo zbyt wiele w tym wozie tajemnic nocą, zbyt wiele.

Bo nocą jakoś lepiej tak.

Bo nocą łagodniejsze są Bogi, choć przecież widzą tak samo, w końcu to Bogi, co nie? A nie jakieś tam ludzie. Ludzie, to nawet po śmierci jakoś tak wciąż nadmiernie są ludzcy. Ale przynajmniej mniej widoczni. Cisi bardziej. Mniej cuchnący, mniej wredni i ignorujący prawa wszelakie. Jak to, że przecież mogliby iść. Bo buty mają, skarpety i pończochy, czy rajstopy nawet… a jednak wolą ten wóz z duchowymi koniami. Albo prawdziwymi, które czasem upuszczą boba…

Ale wiecie co, i w ciągu dnia i nocą, wóz skrzypi tak samo!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Ja nie wybaczam” – … eee… Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy mi się podobało, czy nie. Po prostu nie wiem. Nie rozumiem, choć rozumiem, a jednak… jestem wstrząśnięta i zmieszana.

Dlaczego?

Widzicie, w tej książce dobry jest zły, zły jest zły, a śledztwo nie posuwa się do przodu. Właściwie, czy jest tutaj jakieś śledztwo, czy raczej tylko pragnienie ukarania tych, którzy na to zasługują? A bohaterowie? Pełni, intrygujący. On dojrzały, właściwie już lekko przeterminowany, ona dopiero zaczyna w tym miejscu i bardzo chce się wykazać. Jak zdołają się połączyć? Jak zdołają… gdy jedno idzie drogą prawa, a drugie, drugie chce zemsty. A może i krwi?

Powieść na pewno inna, intrygująca, niestety z kiepskim tłumaczeniem i bez korekty, więc naprawdę miejscami wkurzacie się nie tylko na głównych bohaterów, którzy nie umieją usiąść i się dogadać, ale przede wszystkim na słowa… ale i tak warto zajrzeć do tej powieści. By pamiętać, że zło i dobro to tylko szarości, a tak zwana cywilizacja więcej praw ofiaruje złu niż mści krew dobra.

Warto.

Podobno ona nie żyje…

Podobno wiadomo już na pewno. Dziś mają być wyniki sekcji. Tak, oczywiście wciąż sprawa podwodnej łodzi, naukowca bez rakiety i oczywiście szwedzkiej dziennikarki, co dziwnie zwała się Kate Wall. I co jest jak najbardziej podejrzane. Otóż… po pierwsze znaleziono zwłoki. Ale… serio, to jak sprawa z CSI, bo znaleziono sam korpus: bez głowy, nóg i rąk. Wiecie przecież dlaczego to się robi. To zawsze odwleka identyfikację, ale dlaczego, jeżeli morderca już się przyznał do wypadku na łodzi i… i tutaj UWAGA – pochówku kobiety na morzu. Wiecie, bo podobno to tak dostojnie i w ogóle, wyspowo, czy coś?!!

No więc jest korpus.

Nie chciałabym być w ciele rodziny, naprawdę, ni w ich skórze, ni w umysłach. Po prostu nie. Przecież to jakiś porąbany joke!!! Wciąż mogą mieć nadzieję, wciąż mogą… ale dziś przyjdą badania i co jeżeli to ona? Jak wtedy wypada na tym tle opowieść naukowca prawdopodobnego mordercy? I ta historia wielkiego, morskiego pochówku? No wiecie. Przecież to wszystko cuchnie i to nie rybami czy wodorostami. To naprawdę strasznie śmierdzi na kilometry!!! Gość albo coś brał, albo jego eksperymenta poszły za daleko… albo może to wszystko wina ufoków? Wiecie, może jednak te rakiety i opary paliwowe jakoś wpłynęły na jego mózg?

Tak serio, w moim babskim mózgu gnieździ się dziwna myśl. Kto włazi w rajstopach na jebaną łódź podwodną? No kto? Każda baba założyłaby portki, co nie? Nie odstrzeliwujesz się jeżeli masz włazić w cygaro ciemne, klaustrofobiczne i ogólnie ciasne. Kto robi coś takiego? Zresztą chyba przepisy wodowania też jakoś określają strój wodującego? Już nago byłoby bardziej normalnie? Nie no… naprawdę tego nie kumam, ale sprawa nadal jest głośna. Oczywiście większość z Turyścizny raczej o niczym nie wie, no wiadomo, lepiej ich nie denerwować.

Ekhm, sezon się kończy, ale jednak.

Spacer wieczorny.

No wiecie, człek próbuje… nowych rzeczy. Odrywa się od rutyny i oczywiście od całej tej roboty robionej po robocie i między robotą oraz przed robotą, więc… Idziemy na spacer. Idziemy i oczywiście dołazimy do plaży i jakoś mnie tak korci. Korci mnie tak, więc już rzucam się w one błękity, aparat strzela i nagle Chowaniec mnie stuka, coby wzroku nazbyt nie zoomowała sobie, bo…

Goły Niemiec.

Widzicie, wiecie przecież, że nie mam nic przeciwko pływaniu nago, ale już paradowanie powolne i merdanie po tym całym, drewnianym pomoście… to raczej jebana przesada, tym bardziej, że kolory nieba i wody były niesamowite. Cudowne i czadowe. Te odcienie błękitów i niebieskości, to morze, to niebo, te zachody, które po wschodniej stronie były tylko lekkimi rozświetleniami nad horyzontem. Mlecznościami, różami i żółcieniami. I jeszcze ta dziwne, ciężki chmury dookoła, jakby nagle miało zacząć lać, ale to chyba tylko noc, czyż nie?

Czekam aż Niemiec zlezie z pomostu.

Chcę wleźć do wody, a inaczej się nie da. A przecież kurna nie będę się przeciskać koło gołego gościa. Który na dodatek tak strasznie sapie i chrapie, że aż człek boi się, że wykituje tutaj i będziemy musieli wezwać do niego 112 i oczywiście jeszcze udzielić mu pierwszej pomocy. Ekhm… a może i naciągnąć gacie. Kurna!!! Wiecie co, to zaczęło się robić najpierw komiczne, potem się wkurwiłam, bo zdjęcia mi uciekały przez niego. Światło się zmieniało, a zdjęcia były najważniejsze, więc w dupę tam, gość ma gacie na sobie, więc idę… gdzieś to mam. Idę po zdjęcia, dla jebanego Pulitzera. Idę… i robię zdjęcia, jestem z siebie dumna. Ale przecież pływanie jest najważniejsze… na takiej głębokości w takim zimnie, cudo!!!

I nagle dziwny dźwięk.

Spojawił się znikąd.

Dziwny dźwięk plaskających liści, pląskających kulek, jakichś szeleszczących opakowań po cukierkach zeżartych przez kogoś innego… i oczywiście zaczyna lać, więc już jest okay. Już i tak jestem mokra. Już i tak jestem mokra, więc co tam, ściągam to i to i skaczę. A na brzeżku pomostu trzęsie się mój kochany Chowaniec. Moje cudo. Moknie, ale wiecie, niby że nic nie mówi, że taki dzielny! Szkoda mi go, więc wracamy do domu… ja na wpół goła, bo przecież i mi wolno, zresztą kurna, mam na sobie bluzę i gacie, i buty, więc i tak więcej niż Niemiec!!!

Zajebiście było!!! Pływać w deszczu…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.