„No co?
W końcu nie kryptonit, choć też w gaciach lubiła popylać. Ale widzicie, już nie w rajstopkach. Rajstopków nie lubiła. Połączenie długich gaci ze skarpetami napawało ją przerażeniem i obrzydzeniem. Ale z drugiej strony, to na pewno było wygodne. Wiecie, dwa w jednym. Ale zawsze pod spodem gacie, w końcu była damą…
… jakąś. Niecenzuralną i niedefiniowalną, ale jednak… damą. Gacie musiały być. Znaczy wiecie, te gacie. Te małe, co to zawsze pozostawały wiele niedopowiedzeń, ale też pozwalały skoczyć do wody kiedy się chciało. Bo przecież zakrywały. I to i tamto. No tamto szczególnie.
Wiecie…
Jednakowoż Kryptonim Wiedźma otrzymała nader dziwna operacja. Nie mająca nic wspólnego z gaciami, do których z powodu codziennej roboty, która to miała być tylko po to, by było na coś miłego i książki… no wiecie, nie każda książka to książka. Jakoś tak czasem człowiek ma już dość i tyle. Musi po prostu czymś rzucić, kogoś skopać, albo zwyczajnie w świecie zanurkować i przemyśleć niewynurzanie się. Nigdy i w ogóle. Wiecie, wpatrzony w górę, w której gdzieś nad powierzchnią jest niebo i jeszcze jest cały ten świat, a tutaj tylko kadłubki i poodcinane cząstki człowieka… tak, tych ostatnio było wiele na Wyspie. Zbyt wiele.
Operacja, która na celu miała wytłumaczenie Wiedźmie Wronie Pożartej, że wiedźmy się nie starzeją, one dojrzewają i ogólnie mówiąc doskonalą się. W każdej swej części. I w kadłubku i cyckach, stópkach zwykle małych i rączkach, które już miały dość i bardzo chciały żeby ktoś je ponosił… Dlatego sprowadzono Goloną Kozę, by Wiedźmę tej Wyspy rozśmieszyła i wkopała jej trochę rozumu, ale… nic z tego nie wyszło, bo gdy jedna się rozryczała i zamoczyła futro drugiej, to i koza nie wytrzymała. No nie mogła. Zwyczajnie, po raz pierwszy w życiu nie mogła…
I tak ryczały razem.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kolekcjoner motyli” – … dobra. Jest nieźle. Nawet bardzo nieźle. Nawet więcej niż nieźle, nawet powiedziałabym, że zaskakująco. inaczej. W końcu jakoś inaczej!!!
Cała opowieść, to historia niesamowita.
O złoczyńcy tak pokrętnym, tak dziwnym, inteligentnym i pomysłowym, tak bardzo niesamowitym, że aż człek ma ciary. I to mówi człek, który czyta już od tak dawna. Nie no, pewno że historii zabójców seryjnych była cała masa, ale ten jest inny. Ten sprawia, że w pewnym momencie wątpicie… w zbrodnię. Zaczynacie postrzegać jego działania jako SZTUKĘ!!! I z każdym kolejnym zdaniem utwierdzacie się w swoim postanowieniu, że nie, co jak co on… nie robi przecież nic złego.
Tak, ta powieść jest w stanie pokręcić człowiekowi pod kopułką. Opowieść o kobietach, mężczyźnie i ogrodzie. O raju, w którym przebywać mogą one – wyłącznie piękne i niesamowite, każda z nich inna, każda specjalna. Każda na zawsze dla niego. Każda naprawdę ukochana.
Piękna, niesamowita, wstrząsająca powieść. Naprawdę warto!!! Nie możecie jej przegapić, uwierzcie mi. Choć z drugiej strony, jeśli łatwo wątpicie w normy moralne i tak zwane prawo, może nie powinniście? LOL
Ciepło.
Niby nie jest ciepło, temperaturka w okolicach dwudziestki, ale czasem przez dwie godziny tak mocno parno się robi, słońce się chowa i nastaje czas, w którym nie daje się oddychać. Kompletnie. Całkiem i wszelako. Nie da się od tego uciec, bo przecież gdzie i jak? Jak uciec od braku tlenu?
W jaki sposób po prostu umknąć od tego, czego nie ma?
Niby nawet wieje, niby wszystko, łącznie z temperaturą powinno być inne, a jednak nie jest. Ta pogoda z łatwością kwasi pranie, które radośnie wybiegło suszyć się na dworze. Bo wiecie, to w końcu ekologia, co nie? A i człowieka na suszarki wszelakie nie stać, ni na prądu marnowanie. Nie oszukujmy się. Pranie suszy się na dworze i tyle. Dobrze, że człek i tak kijem już nie uderza w kamienie, tudzież na tarze, czy we Frani prać nie musi. Pamiętam ta parzącą wodę, koszmar bolących i spuchniętych dłoni.
Nie… dziękuję…
Ale to parno…
Trwa zwykle jakieś dwie godziny i odbiera wszelakie siły do życia. Może i Japońce mają dobre pomysły z tlenem pakowanym w puszeczki? Może to by rozwiązało problem? Bo wiecie, niby w nocy padało, ludzie na Wonderfestiwall w kolejce stali. Może i mokli, może i… ale co tam. Przecież to taki świat i taki czas, czyż nie? Tylko skąd ono parno? Serio!!! Z atypowej pogody ponownie? Z tych poprzednich dwóch lat, które tak nas strasznie piekły i wszelako suszyły? A może jednak z tych polskich nawałnic? Kto to wie? Czy to znowu powietrze z pustyni, co to tak chce zajrzeć w inny świat? A może jednak? A może jednak i nie…
Na Wyspie w ogóle ostatnio tyle wszelakich wpadek, wypadków, zbrodni i innych dziwactw, że człek nie chce już w to wierzyć. Nie chce nawet tego do siebie przyjąć, więc ucieka w las. A las jest zieloniutki, chłodny, dziwnie taki opustoszały. Tu raz czy dwa przemknie jakiś rowerzysta po ścieżce, ale tak serio idę i idę… i nikogo nie ma. I jest cudownie. Bo nagle możesz wszystko rzucić, tak naprawdę wszystko i przelecieć przez las i wpaść w oną czystą, w końcu lekko mocniej spokojną wodę, w ten piasek biały, one tonie szmaragdowe i błękitne…
Tak, są chłodne!!!
Ale wskoczenie w taką toń to po prostu orgazm ze skutkiem natychmiastowym!!! I to pływanie, ono unoszenie się, te wszelakie machania, pływania, te wszystkie cuda wianki, które można wyprawiać w wodzie!!! Aaaaaaa!!! Po prostu baja. Takie totalne oderwanie się od rzeczywistości, która przecież nie omija Wyspy. Wprost przeciwnie, ostatnio kopie nas w dupę ile może i jak mu się chce. Serio. Celuje w obydwa pośladki i środek jednocześnie. Musi mieć wielkie giry, znaczy stopulce jakieś takie twarde i plaskate.
Ale te fale…
Siedzisz na piasku, żresz swój falafel, tak cytując trochę pewien serial, no i wiecie ociekasz. Znaczy już po. Po tym moczeniu, po kilku długościach wzdłuż brzegu, po kilku pokrętach, przekrętach i nurkowaniach. A słońce zachodzi. Na niebie pokazują się te wszystkie kolory, i ostajecie albo lawendowy hour, albo ten golden. Jakoś na tej plaży, gdzie tak niewielu dociera i gdzie można brykać na golasa, to dostaje się te dwie wersje i wolę lawendową. Bo raczej słonko prosto w gały, gdy chcesz wyschnąć i odzyskać oddech, to nie jest fajna sprawa…
Ale te fale… może tak jeszcze raz?