Pan Tealight i Krowa Księżycowa…

„No tego się można było chyba spodziewać. No wiecie, że będzie skakać i skakać i skakać i w końcu albo nie doleci, ze wzrokiem z czasem dziwne rzeczy się dzieją… albo spadnie, bo wiecie, ono ciążenie się zmienia, albo się jej łapa, tudzież kopyto, złamie, albo się jej to zwyczajnie znudzi! Albo skórka jej się w końcu skołtuni o te spadające meteory, tudzież wiecie, w końcu zahaczy o jakieś pozostałości po Sojuzach, tudzież innych tam Apollach i wiecie, no się podrze troszkę…

Właściwie, to Pan Tealight i Wiedźma Wrona Pożarta w spokojności nocnej ciszy i wszelakich poruszenie wymuszającym klepaniu, klapaniu i drapaniu się, w końcu nocne robactwo też chciało się czymś magiczny pożywić… równowaga w przyrodzie być musi… widzicie, więc w rytm onych odgłosów, po prostu siedzieli i gapili się w górę. Wiedźma Wrona często przy okazji podczytywała co tam miała, jeśli miała i nie mogła się oderwać. A on jak zwykle spijał swoje herbatki z kubeczka… a ona skakała. Znaczy Krowa. Wiecie, ta tam na górze.

Ale teraz ponownie zapowiadali spadające gwiazdy, resztki aktorów i piosenkarzy plątające się po glebie i nawożące ziemie rolne wszelakie, lasy i morza karmiące… tutaj spadnie jakiś Bieber, tam Beyonce, a tam znowu jakaś Madonna czy inny tam di Carpio i Kardashiany. Wiecie, jak tam gwiazdy spadają, to to serio może być bardzo niebezpieczne. Tak oberwać ręką prawą lub lewą, albo wiecie półdupkami wyćwiczonymi, sztuczną szczęką… no to naprawdę może być trudne, więc gdy tylko się na gwiazd spadanie zanosiło. Krowa opadała na trawę przed Białym Domostwem i kryła się w specjalnie dla niej stworzonej szopie z pnących kwiatuszków. Bo przecież no nie mogła ona – gwiazda największa – wiecie zostać tknięta czymś takim…

Obrzydliwym.

Ale oni patrzyli. Choć Wiedźma Wrona, to bardziej sprawdzała, czy niebo się na rogach nie obsuwa i czy nie trzeba czegoś tam podszyć. Połatać, lub wiecie, dosztukować gdzieś, gdzie cięższa gwiazda nie mogła się wiecie, przecisnąć. No i naciągnęła nieboskłon, a on nadal trzymał.

Mocno…

A Krowa? No jak to każda krowa, mleko dawała… niebiańskie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Wilcze leże” – … wkurzona. Odłożyłam sobie tę powieść. A raczej zbiorek – kolejny tom w serii – opowiadań niesamowitych.

Przesmacznych.

Cudownych.

Odłożyłam sobie tę książkę na specjalną chwilę i co? I kurde zaczął człowiek i jak zwykle ZBYT SZYBKO skończył. Jak tak można? Dlaczego te opowiadania są takie krótkie? Dlaczego z tymi bohaterami nie możemy pobyć dłużej. Dlaczego są tylko najlepszym cukierasem w całej bombonierce? No dlaczego?

Czyż to nie nazbyt okrutne?

Tak, kolejny tom opowiadań Pilipiuka to cudo! Nie możecie przejść koło tej serii obojętnie. I to niezależnie od tego, czy lubicie fantastykę, czy nie, bo tak właściwie, czy to nie bardziej historia? A może ino gdybanie o przeszłości? Bo przecież mim onej różnorodności, to wszystkie opowiadania jakoś tak zazębiają się z przeszłością. Oną prawdziwą. Oną przez przodków naszych przeżytą…

Warto… jak zawsze. Dla opowieści, dla języka, którym go spisano, dla onej elegancji z przeszłości, dla dreszczyków, dla yntelygencji… dla wszystkiego. Nawet oprawy graficznej, no przeca i ona piękna taka!!!

Czasem tak po prostu człek se jedzie do miasta i se po nim łazi. Tym razem wybraliśmy Allinge. Wiecie, tak popołudniową porą, przy okazji nabywając to, co tam mają tylko i wyłącznie tam… Na przykład najtańsze kartki i magnesy!!! A co, znajomym trzeba wysłać kartki z niebyłych wakacji. A czemu nie. No co? Że z domu? Przecież nie, z Allinge!!! He he he!!! No to się wysyła. Człek łazi, patrzy jakie to zmiany nastąpiły, że tu Netto przebudowali, a tam znowu coś dodali, a tam ujęli… Łazi tak człowiek, popatruje na ściany czadowo żółte lub czerwone, na one zdobienia, te ogródki wbite w beton, niczym jakaś czarowność, która tak naprawdę jest ino ułudą. I na pustkę…

Na kompletny brak Tubylców.

Ale dzięki temu człowiek może po prostu tak sobie popatrzeć na oną architekturę. A zdarzają się tu i cuda i wianki. I dziwny, monstrualny betonowy kloc i czarowne chatynki, szeregowce szachulcowe. I jeszcze trochę drewna, płoteczki króciutkie i malutkie… i te chodniczki takie cudne i barwne w swej kosteczce i oczywista te malwy jeszcze gdzie niegdzie…

No baja!!!

I oczywiście czerwone dachy. No może rzadsze w przypadku onych nowszych willowych dzielnic, ale jednak wciąż bardzo częste. I ten domek z wieżyczką. I ta biblioteka, która już biblioteką chyba nie jest. Nawet nie wiem, czy sprzedali ją za plecami ludzi, czy jednak jej nie sprzedali? Bo jakoś się już pogubiłam w tych naszych koszmarkach wyspowych. Przekrętach i tak dalej… nawet ono częściowe zaćmienie kilka nocy temu jakoś tak złowieszczo nam dokopało.

Ale wciąż najcudowniejsze one domki. Ta cała architekturka. Te kolorki, wąskie uliczki – choć te nie wtedy jak musisz nimi jechać. Ta malutkowość wszelaka, te schodki prowadzące do kolorowych drzwi. Oczywiście w większości we wszelakich odcieniach niebieskości.

Człek oczywiście robi za Turyściznę, bo czemu nie poudawać tak dla zabawy. n i wiecie, by poczuć się Turyścizną, choć mu ni urlop ni wyjazd jakowyś nie przyznany. Jakoś tak widać nie zasłużył i tyle. Choć, czy na pewno? A może to klątwa jakowaś? Jak to, że po sklepie z cukrasami ino cudowny, lepki zapaszek anyżku pozostał?!! Już zamknięte. No jak mogli. Przecież to jeszcze nie noc!!! Przecież ludzie wciąż słodyczy spragnieni! Nie mogą ino na tych krolowych lodach i hamburgerach żyć! No weźcie no!!! Słodyczy nam dłużej trzeba!!!

Ale nic to, moje wołanie po próżnicy. Powącham se powietrze i właduję się do magicznego ogródka… oczywiście dyskretnie i nie cieleśnie, z zoomem tylko, bo ogródek piękny taki, do tego domek przypięty do zbocza – co prawda wyasfaltowanego, ale jednak. Z jednej strony maciupki i niziuki, z drugiej jednak spory i pełnowymiarowy. A przy nim ten ogródeczek. Między ścianą domu a asfaltem. Pomiędzy kompletną bezzielonowością, a cegłami. Czarowny z hortensją wielką, groszkami, z malwami i wszelaką, rajcującą Boginię Kiczowości, rozpasaną posiadanowością wszelakich rzeź. Trochę Grecja, trochę Rzym i trochę niemieckie krasnale.

No po prostu baja!!!

Fajnie tak połazić.

Wiecie, tymi zakulisami miasteczek, na których nikogo nie ma, bo przecież i po co ktoś miałby tutaj zaglądać? Ni sklepów tutaj, ni znowu jakichś knajp prowadzonych przez kopcących imigrantów. No czemu oni tak kopcą i to siedząc przed drzwiami swych interesów. No serio to jest straszne!!! Całkiem zobrzydzające. Nie rozumiem dlaczego się dziwią, że nikt nie przychodzi…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.