„Nikt nie wie co brały, ale od pewnego czasu Wiedźma Wrona Pożarta z wielkim koszyczkiem wyplecionym z traw łaziła za każdą widoczną krowiną. Że brały? No wiecie, brały, bo nagle krowy poszalały na Wyspę i zaczęły pląsać po drogach. A jak pląsać, to i latać i ogólnie super się czuć, to czemu ona nie, więc… zaczęła stalkować rogaciznę. Bezczelnie i całkowicie jawnie…
Niby mogła przy okazji jakieś wiaderko brać ze sobą, wiecie kupa krowia, taka wysuszona szczególnie, to czadowy nawóz a w ogródku byłoby miło trochę trawki, ziółka i inną roślinność wspomóc. Ale nie, jej tylko chodziło i te ziółka, o te trawki, o te liścieje, a może i kwiaty jakoweś, które sprawiają, że krowom tak…
… wesoło.
Chciała spróbować onej szczęśliwości ekologicznej, bo przecież nie mogły mieć tego z innego miejsca. Wyłącznie z tego świata, tej Wyspy. Bo wiecie, życie było jakie było. Biczujące, masakrujące, męczące. Niby z jednej strony wciąż fascynujące, pobrzmiewające wczesnymi żniwami mimo chłodniejszego lata, kroplami pojedynczymi deszczów przelatujących nad Wyspą, ale niezostającymi na dłużej. Z rybą z frytkami, nowymi magnesami, których nie mogła mieć i całą masą marzeń, które odmówiły się spełnienia. Miała dość, więc chciała tego, co przeżuwające…
Choćby miała do końca dnia siedzieć i nic nie robić ino żuć te liścieje, to jednak tego właśnie chciała, choć…
Krowiny przebiegały obok niej dziwnie tanecznym krokiem, coś jak rumba czy salsa, a może jednak czasem i walc: raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy… jakby to wszystko było jakimś żartem, formą wyśmiania wszystkiego. Jakby tak po prostu nagle odzyskiwały świat, bo choć hodowlane, to przecież z wolnego wybiegu, czyż nie? W końcu jak psy mogą bez snorrów, to czemu krowinom nie wolno tak po prostu po ścieżce, po drodze, po rowerzystach dobrze odpasionych… No co?
Równość i wolność rządzi… ino oby potem ktoś wydoił. Wiecie, głupio tak z niewydojonymi po Wyspie się lata.
Mocno niewygodnie!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Przeklęty prom” – … ale no? Tak serio? Wiecie, oczywiście że przeczytałam opis, dlatego kupiłam oną powieść, ale mroczna siła mogła oznaczać wszystko. No przecież wszystko! Istniały mroczne siły przed wampirami, zombimi i lalkami Barbie!!!
Wierzcie mi, istniały.
Takiego Manitou w pewnym czasie pobił komputer!!! Bardzo wielki. Takowe wtedy istniały. Ogromne, zajmowały całe domy. Ale… wróćmy do książki.
Powieść jak tytuł wskazuje, dzieje się na promie. A na promie fajno jest. Jedni płyną z miejsca na miejsce, jedni po to by się zabawić, inni znowu by się zabawić i zrobić zakupy, a jeszcze inni właściwie żyją na promie, bo to trochę inny świat na tych północnych wodach. I oczywiście jest też starsza pani z dzieckiem. I znany piosenkarz po best before i tutaj książka strasznie zaczyna przypominać ten serial/książkę tego reżysera… „The Strain”. Sorry, ale nie można uciec od podobieństw. Jest ich aż nadto, choć tylko podobieństw, bo tak naprawdę cała ta krew jest wątkiem pobocznym, dla mnie głównym tematem byli ludzie i ich stosunki oraz animozje.
Te nacjonalistyczne i seksistowskie.
Lipiec się kończy…
Ludziska w gazetach panikują, że od początku lata nie było lata. Mało to trochę gramatycznie poprawne, no ale. Mało pewno też logiczne, ale no ale też ale no… wiecie. Panika, strach, wszelakie teorie spiskowe!!! A mi się to wszystko tak podoba. Ona pogoda niegorąca, one kąpiele w wodzie cudownie chłodnej, gęstej, wzburzonej. Spacery, których nie trzeba się bać, no wiecie, które wam skóry nie palą i włosów nie dymią… cudownie jest. Tak, jak najbardziej oczywiście chłodno, niepaląco, ale po prostu, no jak dla mnie oczywiście genialnie!!!
Takie lato to ja mogę przeżywać nie ma boja.
Mogę spokojnie. Podoba mi się.
No i sorry, ale jakoś takie lato jest bardziej właściwe tej porze roku w tym miejscu, więc nie marudźcie no. Ile z was dzisiaj bawiło się z falami? Ile tak naprawdę czuło się zajebiście, bo krople wody roztrzaskiwały się wam na twarzach… słone, świeże i niesamowite? Proste, logicznie naturalne. Fale czyste, miejscami szmaragdowe… uderzające w one kolorowe fale. Bujające statkami w porcie w Gudhjem. I oczywiście ci genialni rodzice mające gdzieś swoje dzieci, a te pakujące się na skały, w fale, a moc w falach wielka i pokrętna, tak naprawdę przez długi czas może być cicho, fale niby wysokie, ale nie dalekie, aż w końcu przychodzi seria takich, które zwalają, porywają i zwyczajnie… kończą twoje życie. A skały u nas, mimo tej całej wodnistości, to raczej ostre i wciąż twarde – ha ha ha, więc lekkie klepnięcie i po życiu.
Ale życie chyba w obecnych czasach mało jest ważne.
Czy się zamoczyłam?
A jak myślicie? No przecież ja to kocham, a zdjęcia się same nie zrobią. I choć zapowiadali te deszcze, to wiecie, nadal deszczów brak. Ja już nie rozumiem. DMI, serio? Założyłam się sama ze sobą, że na pewno do środy nie będzie padać i co… i kurna wciąż ciepło i wczoraj troszku ino, kilku siuśko-kroplów, więc…
Po mieście plątają się ludziszczaki, a mnie przeraża Golgota w Gudhjem pod muzeum.
To pierwsze, czyli Turyścizna pozawijane jest w szaliki, ma seryjnie grube kurtki zimowe i czapki!!! Serio takie wełniane czapki! Jakby kurna Syberia nadeszła no! Może w morzu znowu Rosjanie, ale bez przesady, kurna może jeszcze uszatki, co? Przecież ciepło jest, miejscami nawet duszno, kąpać się można, cudnie jest, a ci robią z siebie nie wiadomo co. He he he!!! Jak nic w sklepach z pamiątkami wykupią wszelkie sztuki wszelakiej odzieży. Będą obroty!!!
A co do Golgoty…
Sprawa jest większa, cięższa i ogólnie mówiąc koszmarna. Otóż pod muzeum stanęły wysokie sosnowe chyba krzyże. Serio. Takie stykające się mniej więcej czubkami ze sobą. I to jest chyba sztuka. I już mnie telepi. Jeszcze ino wielkiego Jezuska niech dorzucą no!!! Seryjnie, duńska sztuka to chyba jakaś mega pomyłka. Wiem, że ludziska w meblowaniu to ino styl skandynawski, ale sztuka jako taka w tym kraju, to sorry, ale ekhm… jest przerażająca. I co gorsza ma się podobać wszystkim. Właściwie wszystko, co się nazywa sztuką ma ci się podobać, bo jak nie, to znaczy żeś niedouczony kmiot, a nikt nie chce kmiot być.
No i tyle.
Ale te krzyże.
Krzyże sosnowe… jasne, na tle czerwonego muzeum, niegdysiejszej pociągowej stacji… no one mnie telepią. Ja chyba wezmę jakiś baniaczek i wiecie. Może spojrzą na mnie sądownie potem z przymrużeniem oka, bo i tak ze mnie ćpun i wariatka? Rozmawiam z pluszakami, kamienie macam i całuję… nadaję się na psychiatryka. A i z trzeciej strony, moja sztuka po takiej akcji mogłaby pójść w końcu w sprzedaży stronę. A byłabym bardzo za… bo cholernie ciężko jest.