„No przecież był cielec, to czemu nie łoś? Co to za brak równouprawnienia, co? Co to w ogóle za brak wszelkiego zainteresowania się pragnieniami rogacizny? Przecież takowe bydło rogate, łosie, jeleniowate i inne też mają swoje marzenia i pragnienia! Przecież nie można tak wywyższyć jednego, a innego olać. I jeszcze potem wsuwać we fleksję jako coś totalnie negatywnego.
Ty łosiu… no przeca jak to brzmi kurna!!!
No jak?!!!
Dlatego Wiedźma Wrona Pożarta założyła zakon męski, zakon Złotego Łosia!!! Dlaczego męski? Bo od nadmiaru bab miała migreny, a faceci, no wiecie, zawsze jakoś tak lepiej w onych szlafrokach ze sznurkami wyglądali. To jednak niezbyt twarzowa dla formy kobiecej konstrukcja strojna. No i wiecie, podobno trza się golić na głowie, a cała reszta może zarastać, nie nie nie… ale regułę oczywiście ułożyła sama Wiedźma. A bo co? Jakieś protesty? Jakieś pretensje?
Jakieś ansje?
Ogólnie mówiąc, to nawet Pan Tealight nie do końca się orientował o co chodzi w tej regule, sposobach czcenia i ogólnie mówiąc co tam będą czcić i do czego się modlić. A może powinien był zapytać o co będą prosić i błagać?
Może lepiej było się dowiedzieć? Wiecie, podpytać ją, może naćpać mleczkiem z Makowej Panienki, świeżutkim… aczkolwiek zanosiło się na to, że ona sama panienką długo nie pozostanie, bo nagle się okazało, że jeden z Mikołajów Nieświętych zapłonął do niej takim uczuciem, że gaśnicy musieli użyć. Może lepiej podpytać? Bo jak na razie zainteresowanie było spore. Faceci oni bardzo szczuplisk oraz mięsisk, właściwie pozbawieni tkanki tłuszczowej, zrzucali trykoty, rękawice, buty i kaski, porzucali rowery – więc od razu Wiedźmy z Pieca komis założyły przydrożny – no i narzucali na siebie, często przykrótkie, szarawo-burane łaszki.
Dziwnie aż nazbyt chętnie…
Przerażająco.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Niepoliczalne” – … mocna. Ciekawe, że pojawia się właśnie na wakacje. A może i o to chodzi? Żeby w wakacje przemyśleć parę spraw? Jak własne zdrowie? Jak… życie?
Kolejna poważna książka podnosząca nie tylko temat zaburzeń odżywiania, ale też i nastoletniej ciąży. Opowieść o dojrzewaniu, poświęceniu, o egzystencji, której nie można zwać życiem. Ale ona chce zrobić przynajmniej to w swoim życiu – ze swoim istnieniem. A może tylko to? Może jeden człowiek uratuje drugiego człowieka? Ale czy można zwalać taką odpowiedzialność na dziecko?
Kiedyś jedna z młodych matek powiedziała mi, że nie mogła uwierzyć, że tak po prostu pozwalają im wyjść ze szpitala ze swoim dzieckiem. Tak zwyczajnie. I właśnie tak zwyczajna jest ta powieść. Historia walki o każdy kęs i o miłość. O rodzinę. O coś, co mogłoby się wydarzyć. Spisana prostym językiem, ale nie stroniąca od retrospekcji, od dziwnej, współczesnej samotności…
Piękna książka, ale nie ciężka jak mogłoby się wydawać, Prawdziwa, ale jednak i zwyczajna. Codzienna, jak choroby nas wszystkich, Jak nasze codzienne walki i zmagania. Historia o tak naprawdę trzech kobietach: Heddzie, Rose i Niej. Warta przeczytania przez nastoletni świat.
Niektóre pola już pożółkły.
Niektóre maki już powiędły. Niektóre liście nabrały już onej dziwnej, przyciężkiej zieleni… ale za to wyłażą malwy. One są po prostu nie do zdarcia, a ja mam z nimi takie problemy jeszcze z dzieciństwa. No wiecie, uraz mam i tyle, nic na to nie poradzę, piękne są, ale kiepsko mi się kojarzą, więc na zdjęciach owszem, ale wiecie, pod swoim domem nie mam. Za to poglapić się na nie, no baja!!! Szczególnie przy tych domkach szachulcowych, przy onych kolorowych chatkach. Przy tych pomarańczach słomianych, ceglastościach, pomarańczach i krwistościąch. No pięknie wyglądają. A do tego drewniane, białe okna, w które zaglądają… podobno wróci u nas moda na zasłonki, bo jedno nastoletnie coś nagrało parę, która robiła to, co pary robią i wiecie wysłała im filmik. Bez PRZYPADEK podobno wysłała go też całej masie ludzi i jest wielka sprawa. Czy serio będziemy teraz mieli zasłonki? Firanki kurde może jeszcze? Nienawidzę… W końcu Wyspa słynie z tych otwartych okien prześwitujących światłem przez całe pokoje na wylot. Tymi wystrojami w nich, onymi figurkami i wiecie, wszelakimi drobiazgami. Takie dziwnie otwarte na wszystko, nie skrywające szkieletów w szafach… znaczy…
… eee za oknami.
Sprawa sprawą, ale młodej chyba hormony poszalały i wyrok jednak jakiś będzie, bo wiecie, u nas zwykle wyroki są odpuszczane. No bo przecież się dzieci wyszaleć muszą. Kurde, dzieci. Obecnie dzieckiem się jest do trzydziestki minimum.
A spotykam i większe bachory!!!
Wróćmy jednak do malw.
Bo to w końcu temat bezpieczniejszy i jakoś taki milszy. Cudne są takie, wysokie i wyrastają z betonów, a przynajmniej tak się wydaje. Wiecie, zimą nie ma ich w ogóle, a latem nagle pojawiają się patyki, pchają się ku niebu po drodze wypuszczając kwiaty. Od dołu do góry… i w końcu gubiąc płatki. I czerwone i karminowe, bordowe i lekko fioletowawe. Są białe i kremowe, a nawet takie bardziej ecru. Można się zakochać w ich środkach fallicznych, które zaglądając w szybki lekko je opylają. Jedyne co przeraża, to kurcze brak pszczół i tylko pojedyncze bączki na płatkach.
Smutne to, straszne to…
A poza malwami oczywiśce cała reszta zieleninki.
Na przydrożnych stoiskach jednak pustki.
Szerzące się kradzieże – już teraz nie tylko kasy, ale i towaru, bo w Danii obecnie wszędzie właściwie można płacić mobilepayem – sprawiły, że ludzie odchodzą od onej niesamowitej tradycji. A kiedyś było tak miło… choć może to i wina pogody. Pola malinowe zniknęły. Kwiatów też o wiele mniej. Jakby wszystko jakoś wyginęło, jakbym kurcze znowu miała powiedzieć, że MIAŁAM RACJĘ!!! Znowu coś rozpylili, jakby chcieli sobie poszaleć nim im zabronią na amen i zawsze.
A pola… wiecie, że pole pod moim oknem nie tylko ciężkie od kłosów, niziutkie oczywiście, ale przede wszystkim już totalnie złote. Ale jakoś tak dziwnie złote, jakby nie do końca było pewne onej złotości, no i ta ilość ziaren trochę przeraża na chudawych łodyżkach. Co jak co, ale to nie jest normalne. I jakoś tak ptaszencje pole omijają ostatnio, dziwny traktor po nim jeździ wyłącznie nocą i świeci mi w okna niczym porąbany ufok na sterydach.
Co jak co, ale natury w tym niewiele.
Na innych polach dziwne cichości. Jakoś tak kucze mało czegokolwiek. Mało tego, co ma dać jedzenie, mało tego, co w ogóle się światu przyda. Jakoś tak… smutno. I nic nad tym nie lata. Motyle można policzyć na palcach jednej ręki, o pszczołach już przestaję wspominać, bo tak. Bo mnie to przeraża. Aż zbyt strasznie. Idę se coś łyknąć.
Człek nie da już dźwignąć codzienności na trzeźwo.
Oj nie.