„No dobra, krzaczek jest jeden, ale w końcu okazało się, że onych owocków będzie aż sześć. Niestety, na wszystkie ochotę miały nie tylko wróble, kosy i wrony, ale też i oczywisty odbiorca Chowaniec Wiedźmy. Dla Wiedźmy Wrony Pożartej jednakowoż postać najważniejsza, więc… musiała to zrobić. Nie mogła inaczej. Dla niego wytargowała krzaczek od Truskawkowych Trolli, wiecie onych maciupkich, w zielone pesteczki, co to lubią latać na golasa i dobrze się bawić po truskawkowej nalewce. Które noszą stroje, jak już muszą, wyłącznie z wczesnojesiennych truskawkowych liści, w czerwonawo-pomarańczowych kolorach, z malutkimi dziureczkami w kształcie serduszek w najmniej odpowiednich miejscach…
Targowała się z nimi długo, tak bardzo chciała tych truskawek, chociaż sama ma na nie dziwne uczulenie i lepiej, żeby trzymała się od nich z daleka. Jakiegoś daleka przynajmniej. Wyraźnego, ale jednak bez paniki. W końcu ustąpiły, ale lepiej nie mówić za jaką cenę. Po prostu to jednak nie takie miejsce na TAKIE obrazki…
… wiecie, nazbyt specyficzne.
No więc była ona roślinka w doniczce czarnej niczym wrażliwy czarnoziem, ziemistej i gotowej na wszystko, na każdy owoc… i wykluły się owocki i od razu, dobrze wiedząc, że warto czekać na to, aż zrobią się czerwone, purpurowe, rumiane i nabrzmiałe, przybyli zwiadowcy. Wiecie, wszelacy ptasi sprawdzacze, którzy postanowili, że ten krzaczek winien należeć do nich, więc… wyszła i ona. Wiedźma Wrona Pożarta w czarnym maskowaniu, pomalowana morowymi kredeczkami, gotowa na wszystko by bronić owocków, nawet… na to, by potem mieć podrażnioną skórę po tych tanich farbkach. Jeszcze jej się trądzik odnowi. Kurcze, co wtedy? Ale nic to. Najważniejsze, żeby przypilnować one roślinki. By po prostu były tylko dla niego…
… Chowańca.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Złotowidząca. Ucieczka” – … ale western? Naprawdę? Książka z Dzikiego Zachodu, czasów gorączki złota? Czy to jeszcze kogoś interesuje? Po tym jak western jako gatunek filmowy pokrył się kurzem i raczej odszedł w zapomnienie mimo kilku prób… to książka? Serio?
Czy znajdzie wielbicieli?
Oto jest opowieść o przekleństwie. O czymś, czego pragną wszyscy zgromadzeni w tamtym czasie w tamtym miejscu: móc widzieć, gdzie są żyły, samorodki i złotodajne piaski. Dla niej to zwyczajność. Ale jakoś nigdy nie przyniosło to radości ni jej, ni jej rodzinie. I nagle… nagle wszystko się zmienia, a ona musi dorosnąć. Dorosnąć do nowego świata i nowego niebezpieczeństwa.
Dobra, książka mnie zaskoczyła.
W końcu to nie romansidło, w końcu to coś, co można przeczytać. Coś przygodowego, mądrego. Bohaterka dość szybko dojrzewa do pewnych postanowień i mimo podjętych decyzji, stara się zdobyć to, czego pragnie. Bezpieczeństwo. Jeżeli tylko takie może mieć miejsce, gdy jest się najbardziej upragnionym skarbem wszystkich. Musi uciekać od wujka, od samej siebie, ale i od swojej kobiecości, która jednak nie pozwala jej się tak ot zwyczajnie odstawić na boczny tor. No i jeszcze ono przedstawienie świata dookoła, czasów, gdy wszyscy właściwie starali się wydrzeć z USA co się da. Naprawdę intrygująca powieść. A zaczyna się tak… nostalgicznie. Najpierw postacie występujące w opowieści, mapka, początek trzeba przyznać dość brutalny… jak dla białogłowy.
No i ten ciąg dalszy…
Co ważniejsze! Powieść naprawdę nie tylko dla tych XX!!! Chłopakom też się może spodobać, szczególnie tym, którzy kochają Dziki Zachód.
Choć, czy jeszcze są tacy?
Nowe książki!!!
Lubię siedzieć w porcie.
Po prostu lubię.
Nie, wcale nie patrzę na wpływające statki, zresztą, siedzę w takim, w którym rzadko cokolwiek się dzieje. Poza mewami, dziwnie śmiałymi w tym okresie, oraz wiecie, chyboczącymi się na sznurkach obglonionych łódeczkami. Poza kaczkami, które uwiły sobie gniazdko tuż przy falochronie i jakoś tak cudownie sobie tam pływają. Nie baczą na fale, gdzieś mają ludzi… po prostu żyją. Wiecie, po kaczemu żyją. Nie są im potrzebne metki i wszelakie lajki, tylko ta woda, wodorosty i wiecie, pustka i spokój. I towarzystwo, bo te brązowe jakieś takie towarzyskie są. Lekko dziwnie niepoukładane. Piórka trochę im sterczą… lubię je.
Siedzi człowiek w porcie, tak jakby się dokądś wybierał. Wiecie, w zawieszeniu pomiędzy wypłynięciem na one nieznane morza, w te miejsca, gdzie podobno tylko potwory machają ogonami, a tymi, co to noszą na swych piaskach kurorty i kokosy spadają tam z nieba. No z palm znaczy, ale jednak jak ktoś niski jak ja, to wiecie, to dla niego z nieba. I tak se siedzi między oną pustką mityczną, gdzie wszystko jest możliwe, oraz wszelakim konsumpcjonizmem, gdzie każda metka z literkami zdaje się być magicznym przedmiotem, onym Graalem już zdobytym, po którym jedni rycerzowie poznają swoich innych rycerzy. Albo jakoś tak bardziej pokrętnie. Bo wiecie, ja niemetkowa, więc niezbyt sie znam co tam najdroższe, co tańsze. Mi jakoś nie zaimponujesz machając przed twarzą gaciami w jakiś szlaczek. Nie znam się. Nie mam pojęcia ile kosztowały. No chyba, że to te gacie ze skóry morskich potworów, to wtedy pewno będą jeszcze trochę jechać głębią…
Siedzę w porcie i patrzę na kolebiące się łódeczki i trochę się cieszę, że jednak nie muszę nigdzie płynąć. Nie żebym nie chciała zobaczyć jeszcze kilku rzeczy, ale wiadomo i w portfelu pusto, zresztą nawet nie mam go przy sobie, bo i po co, no i czasu brak, no i buja i fale duże zapowiadają na wieczór choć na razie słonko i ona cisza przedburzowa dziwna, sztywna, niczym nakrochmalona, czy jakoś tak. Intensywna… więc wracam do domu. W końcu mieszkam na Wyspie, to tak, jak mieszkać „na wakacjach” przez właściwie cały czas.
Ale tylko w pewnym sensie.
Nocne wiatry są przerażające.
Szczególnie jak zapowiadają coś takiego przerażająco mocnego, trwającego kilka godzin. Straszą może trochę, ale pewno i ostrzegają. Człek zerka na mapkę pogody i widzi jak się Wyspa żółci… niby może być gorzej, ale jednak…
Wieje…
Cienie za oknem poruszają się w inny sposób, bo to ten inny wiatr, który wiecie, przestawia umysły, rani dusze i wszelako wpływa na zbiorczą myśl. Wtłacza w mózgownice wszystkie te zapomniane mity i legendy, a jeśli już pozwala zasnąć, to nagle nie chcesz się obudzić, bo to wszystko pod powiekami jest takie fascynujące, takie miękkie i przytulne, a z drugiej strony takie fantastyczne i bardzo ciebie pragnie, a fajnie czuć się kochanym, upragnionym i wszelako potrzebnym. Po prostu nie chcesz się obudzić…
Ale wiatr w końcu odejdzie. Przestanie wiać i wszystkie te myśli i opowieści znikną. Jeśli ci się uda, a nie zdarza to się często, może je zapiszesz? Może… a może jednak nie warto? Może ich cudowność tkwi właśnie w tym, że są takie nieuchwytne. Niedające się wtłoczyć w ramy, przenieść na kartki, wpisać w internety. Może zwyczajnie chcą być wolne? Może należy im pozwolić odejść? Może… ale tak bardzo nie chcę się obudzić. Tak bardzo nie chcę. Bo to pod powiekami jest takie niesamowite i takie bardziej moje niż ten dookolny świat. I jest tylko wtedy, gdy wieje…
A wieje tak rzadko. Szczególnie latem. Sporadycznie. Ot, od czasu do czasu, a nawet i jeszcze bardziej mniej… wiatr letni, dziwny i ciężki. Wiatr, który niesie ze sobą tyle słów i westchnień, tyle marzeń i uniesień…
A może tylko wiatr?
Może? W życiu!!!