„No właściwie bardziej dychacz.
Naprawdę.
A może jednak tylko tym był? Buzującym, śniącym dychaczem z problemem zatokowym? Wiecie, lekko płaskatym, włochatym zwierzątkiem, coś w stylu kotka, ino mniej śmierdzącym, mieszkającym w laptopie Wiedźmy Wrony Pożartej i lekko komplikującym jej życie. A czasem i bardziej komplikującym, gdy puszczał bąka i wszystko w onej czarnej maszynie, nadmiernie molestowanej w rejonie klawiszków, mocno się nagrzewało, bity i bajty zwalniały…
A może problemem była ona sama?
Wiedźma Wrona?
Wiecie, w znaczeniu, że nazbyt waliła. Jakoś tak jej myśli wyprzedzały palce, palce chciały nadgonić, aż w końcu dochodziło do jakiegoś spotkania, no i oczywiście, od razu wpadały w totalne oszołomienie i… poruszały się jeszcze szybciej. I myśli i palce. Jakby to był jednak jakiś wyścig. Bo i może był, tylko reszta świata nie była go świadoma? W końcu na świecie tyle dziwów i szaleństw… szczególnie teraz. Może tylko o to chodzi, o oną prędkość uderzania w klawiatury, grzebanie w sieci, może jednak za nic wszyscy mają treść, co się oszukuję, wszyscy mają za nic treść, więc…
Liczy się tylko Stukacz Komputerowy.
Ten, który potrafi wytrzymać jak najwięcej i najdłużej. Naprodukować, wszelako zarzucić znakami, więc może nie ma tak naprawdę nikogo w laptopie, jest li tylko i wyłącznie ten odgłos, zmęczenie materiału? Nie no, co się oszukuję! Nie w tym świecie, na pewno nie w moim świecie.
Nigdy!!!
A Dychacz Stukacz znowu się obudził. Bo przecież wciąż trzeba produkować te znaki. Chociaż wiecie, lepiej jednak laptop niż maszyna. Lepiej jednak ten odgłos, nim kałasznikow walących metalowych guzików. Tych samych, z których teraz robi się biżuterię. Bo wiecie, teraz maszyny do pisania rozbija się na szczątki i potem przemienia w nadmiernie drogą biżuterię… ciekawe, czy wciąż stukają?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Mroczna armia” – … drugi tom Kronik Gwiezdnej Klingii. Już drugi tom. Jak ten czas szybko leci, naprawdę!!! A trzeci powoli pojawiać się będzie w lipcu w księgarniach – właściwie już jest w Empiku. I co potem? Co potem dla wielbicieli Delaneya i już dorosłego stracharza?
Thomas, Jenny, Grimalkin… przez to wszystko powieść sprawia wrażenie całkiem innej od pamiętnych pamiętników ucznia. Ale też jest zwyczajną, znajomą opowieścią o rzeczach magicznych, paranormalnych, o sprawach diabelskich, złych, ale i tych, które naznaczone są szarością, bo przecież taki właśnie jest świat, czyż nie?
Ostatnio spotkałam się ze stwierdzeniem, że Delaney to opowieści wyłącznie dla chłopaków. Nie ma większego niedomówienia! Joseph Delaney tworzy w swoich historiach oną cudowną równowagę płciową. Pozwala wypowiedzieć się bohaterom obydwu płci, sprawia, że powieść nie jest przesycona wyłącznie walką, że na każdej stronie migotają nici porozumienia. Bo w końcu tutaj przede wszystkim chodzi o to, by świat był lepszy. By Mrok nie wygrał. Pleć… cóż, jakże często to właśnie panie mają tutaj zdanie decydujące, więc… chwytajcie dziewczyny za Delaneya! Jego babki to postacie doprawdy silne i naznaczone charyzmą!!!
Podeszczowo…
Wchodzi człowiek w las i jakoś tak mu lepiej. Zieleń zmieniła się, stała się bardziej jednorodna, jakaś taka dojrzała, jakby już wiecie, była po osiemnastce. Czarny bez wszędzie, te wszelakie cuda, które znacie z dziecięcych wypraw na łąki, łąki, które teraz trafiają się tak rzadko. Wszystko jest takie trawiaste i pełne, niesamowicie nieprzepuszczalne. Ścieżki pozarastały, tylko nieliczne są dokładniej przycięte, reszta cieszy się swoją dzikością. Jest taka… pierwotna, choć przecież i młoda. Może lekko oszukuje? Może?
Las zdaje się lekko ociekać, a krople albo wygrywają swoją melodię, albo wiecie, wpadają wam za koszulkę i wtedy wy dodajecie coś od siebie. Najczęściej krzykliwego, lub piskliwego. I nagle nic już nie jest tylko wilgotną ciszą. Muzyczną, ale jednak ciszą. Oczywiście poza tymi lasami iglastymi, które zdają się w tym dziwnym, podeszczowym świetle płonąć od dołu. Igły brązowe zmieniają się w lekko żarzące się ogniki. Słońce zdaje się przenikać wszystko i wydobywać z tego pełnię barw. I ten dziwny nastrój. Wiecie, coś pomiędzy „Władcą pierścieni” a „Resident Evil”. I oczywiście zawsze znajdzie się jakaś brzoza burząca oną czerwonawość przeterminowaną, lekko brązowawą, one szarości krwawe, tą swoją zielenią. Tym pniem tak gładkim. Ale wiecie co, pasuje do tych iglastości. Jakoś tak…
I oczywiście zawsze tam jest ścieżka.
Zawsze.
Między iglakami, do połowy nagimy pniami, które w górze dopiero połyskują wilgotną zielenią. Brązowawo-krwawa ścieżka. Dziwnie mistyczna, a może jednak i mityczna? Może kryje się tam jakiś Minotaur? Lub też inne stworzenie, które od wieków nie znosi gości? Nawet tych z prezentami?
Początek lata…
Tym razem dość chłodny, ale tylko dzięki wiatrom. Wiatrom, które przenikają wszystko i wszystkich, które naprawdę zdają się chcieć coś powiedzieć? Może chcą przypomnieć o tych upałach zeszłorocznych, które tak nas wykańczały od maja? A może o tym, że nadszedł czas urlopów i serio dziwacznie wyglądam tak ciągle bębniąc w one klawisze? No serio? Nie wiem, ale wieje jak kurcze… i co gorsza straszą jeszcze większymi wiatrami. Może jednak warto zaopatrzyć spiżarnię, której nie mam, no i zamknąć się w domowych pieleszach i w końcu odespać to wszystko, co niedospane? Jakoś tak byłoby fajno w końcu naprawdę się wyspać!
Początek lata, to oczywiście więcej Turyścizny.
To takie dziwaczne, jak nagle zapełniają się ulice i ścieżki i sklepy, jakby nagle ktoś ich domalował do codzienności. Jak nagle nie jesteś jedyną osobą w spożywczym. I znowu ser wykupują. Hihihihi. Naprawdę. To jest fascynujące dość, wiecie… czas, gdy nie ma nikogo i czas, gdy wszystko jest zapchane. Taka uroda sezonowości. Tak naprawdę to całkiem jak dla mnie normalne. Znam to od dziecięctwa. Przywykłam chyba. Albo dokładniej nie jestem w stanie pojąć innego życia. To jest dość regularne, a jednocześnie dziwnie odświeżające.
Ciekawe jakie będzie to lato. Jedni przepowiadają deszcze, inni upały, a jeszcze inni brak urlopów i wszelakie cięcia budżetowe.
Wiecie, jak wszędzie.