„No to był dopiero numer na całą Wyspę.
Zjechało się na nią stadko Księciów i Księciuniów, do których Księżniczki i Królewny, a i nawet Wiedźmy z Pieca zaczęło robić oczy maślane, kremowe i ogólnie mówiąc niemotorycznie liryczne… Zjechało się z reklamacją na oną jedną. No wiecie, że im Śpiąca nie działa!!! Że karneciki wykupili, glejty wszelkie mają, a ona kurcze nadal ślepiami otwartymi w nich wpatrzona, coś tam na drutach robi i jęzorem ciętym ich odpycha. A wiadomo, że jeśli chodzi o koronowaną narzeczoną, no to lepiej, by w pierwszej fazie znajomości, znaczy onej początkowej, cichą była… wiecie, niby intryguje wszystkich osobowość i takie tam, ale jednak lepiej, żeby milczały. Żeby jakieś takie posłuszne były, bo jak to będzie wyglądać, gdy on się nagle zacznie nad nią nachylać, uśpioną i drżącą w sennych oparach omamów, a jej pięść nagle przywita się z jego czaszką? Okiem, nosem, lub uchem? Nawet nie wiadomo co wybrać…
Dlatego przyjechali na Wyspę.
Wiecie, Śpiącą Królewnę naprawiać. Nawet ją przywieźli w takim mało strojnym pojemniczku. Wiecie, jak dla kota, ale jakoś zgrzebniejszym. Widać nie do końca jawiła się ich pupilką, więc po co im była? Czy tylko dla wypełnienia przepowiedni jakiejś, bycia jak ojciec i dziad? A może… nie, nie mogło tak być. Wiedźma Wrona Pożarta ogólnie cięta na wszelkie nadmierne ludzkie zgromadzenia zaczęła syczeć i pluć z oczu jadem, gdy tylko ich zobaczyła, więc oni zaraz, że: wiedźma, wiedźma, wiedźma i takie tam, wiecie… no to Jorik jednorożec od razu wziął się do roboty i już było ich mniej. Jakoś nie pozakuwali się w zbroje, bo kto by podejrzewał kogokolwiek tutaj o jakieś zapędy… w rozchełstanych koszulach panowie zaczęli się gubić w Maleńkim Lesie. Ale nie mogli się ukryć. Nie przed wszelkim przejawem babskości w Sklepiku. Nie po tym, co zrobili. Nie przed solidarnością jajników, w jakimkolwiek były stanie…
I w ten sposób powstała szklana wieża a szufladkami. Wiecie, wersja chłodnia. Dla każdego coś miłego. Można wypożyczyć, można zakupić, można się zabawić… Panowie w różnym stanie muskulatury, kolorze skóry, długości i kolorze włosów. Nieruchliwi. Mało się sprzeciwiający. Przy zakupie pana na forever and ever, maść do poruszania obiektem gratis!!! Do tego zaklęcie: sprząta-gotuje i dokazuje gratis.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Grzechot kości” – … intrygujący pomysł. Takie sobie wykonanie. Bo… jak mógł ktoś dorastając nie sprawdzić historii swojej rodziny. I to w momencie, gdy stykało ino kliknąć Googla?
Ale mniejsza o to.
Wyobraźcie sobie jego. Strażnika kości. Wielkiego Kustosza Jedynego Takiego Muzeum na świecie… miejmy nadzieję? I jego potrzeby. I wejdźcie w skórę jego ofiar. Przerażonych. Nie wiedzących co się dzieje. Tylko czekających na koniec. A może wolicie być nią, tą, która musi go odnaleźć. Sztukmistrza, geniusza, ale przede wszystkim mordercę. Tego, który tak naprawdę od dawna stał za jej plecami.
Niby zwykły kryminał, ale z całym bagażem emocji po obu stronach, z tym wszystkim co zwiemy rodziną, nic nie jest jakoś… proste. Zwyczajne. Z jednej strony to morderca, ale z drugiej… I jest jeszcze on, chłopiec, który nie ma już siły być w swoim ciele. Wszystko to buduje niesamowite wrażenie niebezpieczeństwa, które naprawdę może czaić się nawet za samym czytelnikiem.
Książka wciąga, ale może przez to, że jest długa – co zwykle uznaję za plus – coś się rozmywa, rozlewa, coś umyka. No i… głupota niektórych z bohaterów naprawdę uderza. Totalna nielogiczność sprawia, że jakoś nie potrafię dac tej powieści najwyższej noty, ale skłamałabym mówiąc, że mi się nie spodobała. Zaintrygowała mnie. Mieszając naukowość z empatią… wiecie, tak naprawdę świat nie jest tylko biały i tylko czarny. Tak naprawdę nic takie nie jest.
Przeczytajcie.
Wrzątek z nieba, chłodna bryza, tudzież prawdziwy wiater nocą. Ciągłe obietnice wszelakich deszczów i Folkemødet. I coraz mniej wody w morzu. I coraz dziwniejsze anomalie. I coraz więcej Turyścizny, która zachowuje się co roku gorzej. I sorry, ale nie mówię tutaj tylko o młodszych osobnikach. Częściej ostatnio odbija tym starszym. Jakby maniery się im uwsteczniły.
Z ostatnich wieści… vegańska lodziarnia.
Jakoś tego nie widzę, ale jako coś, co jest nowe, oczywiście jak najbardziej przyciąga uwagę. Polecam panom te sojowe! Serio! Fajne cycki po tym rosną i cellulit macie! Tak wiem, jestem wredna, a może jednak sarkastyczna? A może to tylko jedno i to samo? Albo… prawda? Kokosowe mleko mordujące orangutany, ojojojoj, ale przecież weganie nie zabijają zwierząt, co nie? Tia. Nie ma to jak indoktrynacja, a nie poznanie obydwu stron, nie muśnięcie wiedzy z każdej kadzi.
Najbardziej człek śmieszy, że nazywają te lody tak samo jak inne.
Nie ma różnicy w nazwie. Jak kurna kotlet schabowy z soi. Przecież to kłamstwo. On nie jest schabowy ino sojowy. Dlaczego nie piszecie prawdy? Jedno, co dobre, to to, że człek dowiedział się, że wieki temu robiło się lody z margaryny, bo wszystko inne (mleko, śmietana) musiało iść na eksport. Bleee… jak sobie przypomnę te czasy, gdy telewizja trąbiła o tym, że ludzie mają ino tłuszcze roślinne żreć, bo to zdrowsze, to mnie skręca. I co? Nawet ci, co w tych reklamach występowali, zaczęli umierać. Ekhm… potem nagle się odwróciło, a teraz znowu wracamy do punktu wyjścia? Jak mieszkacie na gorących wyspach, to papusiacie to, co jest. Wasza dieta pełna jest tego co dookoła. Dlaczego Europejczycy nie potrafią robić tak samo? Tak samo ekologicznie? No pomyślcie. Jesteście durniejsi, niż zwykły lud pierwotny.
Czyż to nie zastanawiające?
Czy tylko dobijające?
A tak w ogóle, to prawie lato!!!
Jakiś gość nagrał teledysk na Wyspie i jest wielkie halo. Że tak, jak zwykle wiecie smukt, flot og hyggeligt. Zawsze tak jest. A potem się zmienia. Taka wiecie, dziwna, Duńska forma wyrażania: powinno tak być, ale nie mam swego zdania, ale coś napiszę.
A teraz człek siedzi sobie na nagrzanym tarasie i jakoś tak, jakoś tak po prostu nic nie robi. To potrwa tylko chwilkę, ale jednak… siedzi i marznie. A tak, człowiek niestety uświadamia sobie po raz kolejny, że gdy słonko palące chmury zasłonią, to wieje mocniej, niż zimno. I fajno mi. A bo co. Cieszę się onym zimnem, które mam. W końcu możliwe, że niedługo mi je lato zabierze na amen i na zawsze. Znaczy na lato, no wiecie. Na campingach siedzą sobie ludzie, wpatrując sie w morze, tudzież w drzewa, no wiecie, zależy od campingu. Na tym naszym w Gudhjem wpatrują się w morze. W większości samochody, przyczepy, tylko kilka niewielkich, mikrych namiocików schowanych w szafkach. Raczej niemiecko niż inaczej. Do przyczep dołączone wielkie namiotowe wille. Kurcze, nie ma co, ale ludzie mają kasę. A jednak wolą spędzić wakacje tak.
Z bardzo malutką łazienką…
To mnie przeraża.
Wiecie, bardzo malutkie łazienki.
He he he!!! Gdy tak siedzą wpatrując się w morze, na swoich wypasionych leżaczkach i innych tam fotelikach, za ich plecami siedzą na podobnych utensyliach osobniki, które mają tutaj swoje domki. Wiecie, te słodkie szeregi dwupiętrowych maciupkich chatynek. Albo te większe, wiecie, bardziej wypasione, z większymi oknami. Wszystkie są na sprzedaż. No dobra, spora część z nich. Niektóre można wynająć. I wypróbować. Są naprawdę kapitalne. I ich łazienki nie są takie przerażające. No i to jednak dach nad głową. I jakieś takie wiecie, mebelki i w ogóle… a widok taki sam.
I kibla wynosić nie trzeba.